niedziela, 8 maja 2016

Po co KOD i jego marsze? Ćwiczenia ciąg dalszy

Walka o demokrację może odbywać się tylko metodami demokratycznymi. A nimi są manifestacje, edukowanie społeczeństwa (czyli m.in. wyjaśnianie istoty demokracji, informacja o znaczeniu i sposobach funkcjonowania instytucji służących ochronie demokracji i konstytucji), nagłaśnianie przypadków łamania prawa i wolności obywateli i szykowanie pomysłu na państwo po uzyskaniu lub odzyskaniu demokracji. W sposób bliski ideału czyni to redakcja wrocławskiego biuletynu KOD-u "Dekoder", w którym czytelnik znajdzie obok bieżących informacji o charakterze organizacyjnym, o antydemokratycznych działaniach rządu, prezydenta i większości sejmowej, a ponadto artykuły informujące o tym, czym jest (i czym nie jest) nieposłuszeństwo obywatelskie, na czym polega istota kwestii uchodźców czy demokracji liberalnej i dlaczego jej utrzymywanie i umacnianie jest pożądane.
I nie można się niecierpliwić, że to nie daje szybkiego efektu. Bo daje efekt: pokazuje władzy, że nie ma powszechnej zgody na jej antydemokratyczne i antyeuropejskie zapędy oraz putinizację Polski i że świat to widzi, poszkodowani przez dobrą zmianę (np. dziennikarze) widzą, że nie są sami, a wszyscy widzą, że z każdym marszem i każdym wiecem zacieśnia się współpraca różnych nurtów opozycji. Za Danielem Passentem przytaczam te argumenty  wobec zgłaszanych na Facebooku sygnałów zniecierpliwienia i oczekiwania jakichś radykalnych działań zmierzających do obalenia legalnie wybranej większości parlamentarnej i wyłonionego przez nią rządu. Ale bez wskazywania, jakie to miałyby być działania. Ma je zdaniem żądających wymyślić i podjąć zarząd KOD-u. Przypomnijmy więc sobie lata walki kobiet o prawa obywatelskie, walki Afroamerykanów o zniesienie rasizmu w Stanach Zjednoczonych, walkę Hindusów o niepodległość, walkę Rosjan z caratem (chodzi o doprowadzenie do powołania rządu Kiereńskiego, a nie o  rewolucję bolszewicką), a wreszcie walkę KOR-u, a potem "Solidarności" o demokrację w Polsce i zniesienie dyktatu Moskwy. 

To trwało dziesiątki lat i odbywało się na zasadzie "no violence". I w końcu dało efekt, bo satrapie słabły moralnie i ekonomicznie, traciły zrozumienie na forum międzynarodowym, a opór społeczny narastał i przybierał na sile. W końcu niedemokratyczne władze zmuszone były szukać porozumienia z organizacjami przewodzącymi oporowi, żeby tracąc władzę zachować życie i wolność osobistą. Albo walczyły do końca, co kończyło się mniej lub bardziej demokratycznie powoływanymi trybunałami, które mają to do siebie, że dość łatwo szafują cudzym życiem. Przykładem Rumunia.
W tym nieszczęściu jakim jest rząd PiS-u mamy szczęście, że powstał Komitet Obrony Demokracji jako rzeczywisty lider opoizycji i że partie opozycyjne w większości zrozumiały, że trzeba wraz z nim stworzyć wspólny front, odkładając na późniejszy czas rywalizację polityczną i eksponowanie różnic ideowych. Co prawda, zabrało im to pół roku i potrzebne były kolejne akty bezprawia ze strony rządu i większości sejmowej, a de facto posła Jarosława, który z każdym dniem nabywa kolejnych atrybutów dyktatora.
Dlaczego uważam, że mamy szczęście, że powstał KOD? Dlatego, że powstał spontanicznie siłami ludzi stojących do tej pory z dala od polityki, że postawił sobie za cel przywrócenie praworządności oraz możliwości działania i poszanowania postanowień instytucji stojącej na straży praworządności i że ogłosił apel o stanięcie w jej obronie w optymalnym momencie, w wyniku czego niemal z dnia na dzień pod siedzibą Trybunału Konstytucyjnego zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dało to siłę do kontynuacji działań, powoływania ogniw lokalnych i przyciągania coraz szerszych kręgów społeczeństwa. Na początek głównie tych, które pamiętają PRL i dlatego lepiej rozumieją wartość demokracji. Ale średnia wieku zdaje się ulegać stałemu obniżaniu. Dzięki rozważnemu podejmowaniu kolejnych działań, nieuleganiu nawoływaniom tych bardziej zniecierpliwionych autorytet ruchu stale rośnie i dlatego partie opozycyjne uznały, że trzeba z nim  zespolić swoje siły.
Przypuszczam, że gdyby taki KOD powstał we właściwym czasie na Węgrzech, Orban, przy całym swym sprycie i pamięci bezeceństw poprzedniej władzy, nie nabrałby takiego impetu i stracił władzę po jednej kadencji. Silna zjednoczona wokół  zorganizowanego ruchu społecznego opozycja nie pozwoliłaby na to. Nie potrafię jednak stwierdzić, czy podobnie stałoby się w krajach bałkańskich. W nich panuje jednak niższa kultura polityczna, gdyż po 1989 r. nie zaznały dobrodziejstw demokracji w takiej skali jak my w Polsce.
Powoli staje się jasne, że dyktator nie ma zamiaru ustępować. Ogłaszając fikcyjne propozycje kompromisów będzie brnął w niszczenie instytucji, które z założenia powinny być niezależne od władzy wykonawczej. Cofając się do punktu wyjścia,  czyli uznania postanowień Trybunału Konstytucyjnego i dostosowania się do nich, nie będzie mógł liczyć na prolongatę rządów w następnej kadencji i tym razem już nie uniknie realnych rozliczeń i skazanie siebie i swoich współpracowników na polityczny śmietnik. Nauka z kunktatorskiej polityki Tuska nie poszła bowiem w las.
Celem manifestacji i wieców staje się więc powoli - chcemy tego czy nie  - odsunięcie PiS od władzy. Może ono ulec przyspieszeniu nie na skutek utraty poparcia społecznego dla partii Kaczyńskiego, co staje się prawdopodobne w perspektywie widocznej już niemożliwości realizacji obietnic wyborczych lub zniszczenia finansów państwa na skutek ich realizacji. Przełoży się to bowiem na drenowanie kieszeni, których 500+ nie zrównoważy. Może to się stać już za rok - dwa, a najpóźniej w wyborach za trzy i pół roku. Im szybciej z tym mniejszymi stratami dla morale społeczeństwa, gospodarki państwa i jego pozycji na scenie międzynarodowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz