poniedziałek, 24 sierpnia 2015

O świecką szkołę

Kilka tygodni temu miałem okazje rozmawiać z licealną polonistką, miłą osobą o bardzo rozległych horyzontach. Kiedy rozmowa zeszła na temat coraz bardziej gorszących wystąpień biskupów, wyraziłem nadzieję, że spowodują one odejścia ludzi z Kościoła, zmniejszenie się liczby uczęszczających na nabożeństwa i co za tym idzie malejącą tacę, moja rozmówczyni rozwiała w części moje przypuszczenia. Stwierdziła, że ćwierć wieku indoktrynacji religijnej w formie katechezy robi swoje. Młodzież wprawdzie niewiele się nauczyła o religii,ale została zainfekowana czymś, co sprawia, że bycie w Kościele czyni oczywistością. Ponadto dla części młodych ludzi stanowi pewną atrakcję: udział w pielgrzymkach, życiu oazowym oraz ogólne poczucie przynależności.
A że szkolna katecheza nie uczy religii widać zwłaszcza po nieznajomości Biblii, do symboliki której odwołują się autorzy analizowanych w szkole utworów literackich, co właśnie polonista może stwierdzić.
O tym, czym jest szkolna katecheza mógł przekonać się pewien profesor filozofii, agnostyk, który ożenił się z osobą wierzącą. Pisała o tym jakieś dwa lata temu "Polityka". Otóż godząc się na ślub kościelny złożył on zapewnienie, że nie będzie czynił przeszkód w chrześcijańskim wychowaniu dzieci. I oto kiedy córeczka poszła do szkoły, któregoś dnia wróciła i podziękowała ojcu, że... jej nie zabił. Pytana, kto jej kazał złożyć to podziękowanie, odpowiedziała, że pani od religii. W efekcie oboje rodzice postanowili, że dziecko nie pójdzie więcej na religię. Media przytaczają od czasu do czasu podobne ekscesy lub jeszcze inne, groźniejsze.t