niedziela, 28 grudnia 2014

Wrocław po wyborach. I przed wyborami w roku 2018.

Miesiąc temu definitywnie rozstrzygnęła się kwestia, kto będzie rządził gminą miejską Wrocław przez następne cztery lata. Na czele zarządu miasta stanął znów Rafał Dutkiewicz, a oparcie będzie miał w dotychczas pełniących funkcje wiceprezydentów oraz mającej większość w radzie Miasta Koalicji PO i swego Klubu. Jako prezydent w czwartej swojej kadencji złożył wiele dość konkretnych i trafiających w potrzeby mieszkańców obietnic. I jeśli marzy mu się kolejna kadencja, będzie musiał znaczną ich część spełnić. I koniecznie zmienić styl zarządzania, który z każdą kolejną kadencją ulegał stałej degeneracji i był coraz bardziej autorytarny. Zaowocowało to rozrzutnością w gospodarowaniu pieniędzmi podatników, gdyż znacznie więcej kosztowały niektóre inwestycje niż zakładano (np. budowa Stadionu Miejskiego, który od tego czasu przynosi straty), a poza tym poszło zbyt wiele pieniędzy na finansowanie klubu piłkarskiego "Śląsk" lub na zakup fotografii Marylin Monroe, bez upewnienia się, czy będzie można je eksponować i bez pomysłu, gdzie to robić. Degeneracja zarządzania polegała też na kolesiostwie w obsadzaniu stanowisk publicznych, w wyniku czego zagrożona jest realizacja Europejskiej Stolicy Kultury. Błędy i zaniechania podałem tu tylko przykładowo. Ich lista jest znacznie dłuższa.
Ale znacznie mniejsze poparcie, jakie uzyskał Dutkiewicz w wyborach niż w poprzednich latach oraz niezrealizowane do tej pory ambicje stania się ważną postacią na krajowej scenie politycznej pozwalają na przypuszczenia, że obecna jego kadencja jest już ostatnia. Wtedy braknie mu determinacji w wywiązaniu się ze złożonych obietnic i w powrocie do lepszego stylu zarządzania. Będzie to tym trudniejsze, że w układy personalne i instytucjonalne łatwo wejść, ale trudno się z nich wyzwolić, gdyż wiążą się z nimi rozmaite zobowiązania.

niedziela, 7 grudnia 2014

Czy Sojusz Lewicy Demokratycznej jest partią lewicową?

Nazwa wskazuje, że jest i że jego członkowie do lewicowości się poczuwają? Ale jak tylko trochę poskrobać, okazuje się, że ten szyld albo niczego nie oznacza, albo - w najlepszym razie - mocno zwietrzał i napis na nim sypie się od byle podmuchu.
Nie jest to tylko nasz, polski, problem. Z lewicowością mają problem partie socjaldemokratyczne za granicą, m.in. w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Wyrazem bezradności ideowej partii w tych krajach była koncepcja tzw. trzeciej drogi, sformułowana przez Schroedera i Blalira, w Polsce poparta przez Włodzimierza Cimoszewicza. Jeszcze do niedawna sam widziałem w niej dobre strony. Ale w wyniku lektur oraz obserwacji trendów w gospodarce globalnej, mocno odciskającej się na polskich realiach, widzę dziś, że jest to tylko lekko przypudrowany neoliberalizm, sankcjonujący wszystkie jego mechanizmy (prywatyzacja coraz szerszych sfer gospodarki, ale też i instytucji infrastruktury społecznej, wyzysk pracowników, minimalizacja podatków, przenoszenie produkcji do krajów o taniej sile roboczej, a centrali do rajów podatkowych, deprecjonowanie związków zawodowych), a klajstrujący  to wszystko hasłami o rozsądniejszej dystrybucji środków budżetowych oraz otwarciem na mniejszości społeczne. Nie dziw, że w takk pojętej trzeciej drodze nawet lider neoliberalnej (gospodarczo) i konserwatywnej (społecznie) Platformy Obywatelskiej miał prawo uznać się za socjaldemokratę.

wtorek, 11 listopada 2014

O fanatykach i fanatyzmie

Parę dni temu przeczytałem niewielką książeczkę izraelskiego pisarza Amosa Oza "Jak uleczyć fanatyka", która przypadkowo wpadła mi w ręce jako dar jednego z czytelników naszej biblioteki.
Zabrałem się do lektury ciekaw, jak Żyd, w jakimś stopniu zaangażowany w walkę o los swego narodu, skonfliktowanego ze światem arabskim, a szczególnie z Palestyńczykami, rozumie fanatyzm.
Otóż autor nie ukrywa, że jako dzieciak i młodzieniec był fanatykiem, ale udział w walkach w 1967 i 1973 r. sprawił, że stał się pacyfistą. To znaczy, że odmówiłby pójścia do armii, nawet pod groźbą kary, gdyby celem wojny było przysporzenie terytorium jego państwa, ale poszedłby, nawet mimo niemłodego już wieku, gdyby na szwank narażone były granice jego państwa.
Nurtowało mnie jednak przede wszystkim to,  jak definiować można i ewentualnie różnicować rozmaite odmiany fanatyzmu. Gdzie kończy się przekonanie o czymś, a zaczyna pewność. I jak to przekłada się na działanie. Bo  potocznie o tym, co jest fanatyzmem sądzi się na podstawie symptomów, najczęściej w najgroźniejszych jego przejawach, a więc przemocy, jej groźby lub presji psychicznej, mającej skłonić kogoś do postępowania zgodnego z czyimiś oczekiwaniami, zaprzestania działań niezgodnych z przekonaniami wyznawców jakiejś idei (lub religii) albo fizycznej zemsty za działania niezgodne z racjami fanatyków.
Amos Oz objaśnia zjawisko fanatyzmu w sposób właściwy pisarzowi, czyli przez opowieści o jakichś zaobserwowanych czy zasłyszanych zdarzeniach lub z własnych doświadczeń.

wtorek, 4 listopada 2014

O politykę opartą na wiedzy

Interesujący się problematyką zarządzania oraz ekonomia znają pojęcie organizacji opartej na wiedzy, czyli takiej, która zatrudnia wysoko wykwalifikowaną kadrę, dzięki czemu może być innowacyjna.
Ale byłem dziś we wrocławskiej księgarni "Tajne Komplety" w Rynku na spotkaniu autorskim z prof. Grzegorzem Kołodką. W pewnym momencie jego niezwykle interesującego wystąpienia, poświęconego w dość znacznej mierze relacjom między polityką a ekonomią, gość wspomniał o organizacji opartej na wiedzy i dodał, że dobrze byłoby, gdyby i polityka oparta była na wiedzy. Uznałem, że to świetny motyw na tytuł niniejszego wpisu.
Gość ze znaną powszechnie swadą znakomicie godził opowieść o swoich książkach, podróżach, udziałem w biegach maratońskich z prezentacją najważniejszych problemów współczesnej gospodarki i polityki. Za te najważniejsze uważa rosnące rozwarstwienie gospodarcze, ale nie w granicach poszczególnych krajów, lecz między światem krajów bogatych i biednych, trendy w demografii,  czyli kurczenie się liczby ludności w krajach bogatszych, łagodzone migracją zarobkową z krajów Trzeciego Świata, negatywne zjawiska związane z globalizacją, w tym zwłaszcza nadmierny wpływ skorumpowanych agencji ratingowych oraz funkcjonowanie międzynarodowych rynków finansowych oraz grożące nadejście jeszcze w tym stuleciu globalnego ocieplenia, które może zagrozić istnieniu ludzkości.

niedziela, 26 października 2014

Kościół powinien walczyć, a nie rozmawiać[?]

To nie moje zdanie, tylko włoskiego historyka Kościoła Roberto De Mattei, który udzielił wywiadu  "Rzeczpospolitej". Kupiłem zeszłej soboty numer tej gazety, zachęcony informacją, że jej sobotnie wydania niemal w całości wypełnią treści dotychczasowego dodatku "Plus Minus" i że oznaczać to ma nową epokę w historii pisma. Dodatek ten stworzył nieżyjący już od kilkunastu lat Dariusz Fikus i dla tego dodatku, któremu patronował później z dobrym skutkiem nieżyjący już też Macieju Łukasiewicz, kupowałem sobotnią "Rzepę" aż do czasu, gdy w 2006 r. gazeta ta pod kierunkiem Pawła Lisickiego stała się nieformalnym biuletynem partyjnym rządzącej wtedy koalicji z Prawem i Sprawiedliwością w roli głównej. Wtedy i dodatek wypełniać zaczęli swymi tekstami propagandziści tej partii, promując ideologię IV RP z uporem godnym lepszej sprawy.
Po zapoznaniu się z treścią nowego "Plusa Minusa" widać, że może to nie nowa epoka, ale z pewnością nowa, lepsza jakość: szeroki wachlarz tematów, szersza gama nazwisk autorów, choć stara gwardia, czyli Mazurek, Ziemkiewicz, Haszczyński czy Zdort trzyma się krzepko i nadal wypisuje swoje dyrdymały, a prof. Staniszkis wieszczy jak za najlepszych lat, za nic sobie mając logikę i zdrowy rozsądek. Z nowych autorów pojawiła się m.in.  dawna dysydentka Irena Lasota, ale jakby w gorszej formie, niż blisko pół wieku temu. Tu też znalazła swoją kolejną przystań aktorka Joanna Szczepkowska i przykroiła do profilu ideowego pisma swoje własne poglądy. Meandry jej myśli zaiste są zadziwiające.

niedziela, 5 października 2014

Palikot nie ma szans. I nie powinien mieć

Ponad rok temu snułem tu rozważania nad szansami Janusza Palikota na uratowanie pozycji na polskim rynku politycznym. Wyszło mi z nich, że jeśli spełni kilka warunków, to jeszcze je ma. Kilka miesięcy temu napisałem, że Palikot nie m a już szans, ale postawiłem w tytule znak zapytania. I wyraziłem nadzieję, że może się w diagnozie stanu rzeczy mylę. Nie przypuszczałem jednak, że roztrwoni on tymczasem - i to w sposób spektakularny - resztki kapitału politycznego. W efekcie zostało mu już tylko 14 posłów i jeśli odejdzie jeszcze jeden - a odejdzie na pewno - trzeci pod względem liczebności klub poselski stanie się kołem, czyli formą istnienia o znacznie mniejszych uprawnieniach niż klub.
Z tych, co jeszcze zostali dobrą markę wyrobili sobie Robert Biedroń i Andrzej Rozenek. Jeśli zasmakowali w polityce na szczeblu krajowym, to z pewnością tzw. miejsca biorące na listach wyborczych zaproponuje im Leszek Miller, co będzie bliskie gwarancji sukcesu. Wprawdzie tymczasem Biedroń zamierza z listy Twojego (ale już dawno nie mojego) Ruchu kandydować na prezydenta Słupska, ale jest to ewidentnie mission impossible. Nie jest stamtąd (choć z Pomorza), a start z tej a nie innej listy będzie stanowił balast, a nie atut. Reszta z tej "piętnastki" to wciąż ludzie znikąd, mimo trzech lat w parlamencie nie wyrobili sobie bowiem żadnej rozpoznawalności.

niedziela, 28 września 2014

Czy rząd Ewy Kopacz da sobie radę?

Nie było mnie w kraju prawie dwa tygodnie. Przez dziesięć dni właściwie nie miałem kontaktu z krajem, gdyż na wycieczkowcu internet był skandalicznie drogi, a telewizje zachodnie oraz rosyjską Polska nie obchodziła. Ale było tyle innych atrakcji, że z opóźnieniem dowiedziałem się o tym, że polska reprezentacja została mistrzami świata w siatkówce.
Dopiero po opuszczeniu pokładu dowiedziałem się o powołaniu nowego rządu i marszałka Sejmu. Są pewne zaskoczenia, a już zwłaszcza powołanie Grzegorza Schetyny na ministra spraw zagranicznych. Jako przewodniczący komisji sejmowej w tej dziedzinie nie okazał się kimś sięgających choćby pięt  swego wybitnego poprzednika Bronisława Geremka. Ale może przynajmniej nabył jakiejś wiedzy i jakoś do końca kadencji tego rządu wytrwa. Przypuszczam, że potraktuje to stanowisko głównie do odbudowywania swej pozycji w partii. Traktuję jednak tę nominację jako znak, że premier Kopacz chce pokazać swą samodzielność, że to będzie JEJ rząd

niedziela, 31 sierpnia 2014

Donald Tusk prezydentem UE. I co dalej?

Nie zwykłem komentować na blogu bieżących wydarzeń politycznych. Jeśli już, to raczej do nich nawiązywać.Ale czasem mi się to jednak zdarza, np. gdy papieżem został Jorge M. Bergoglio i przybrał imię Franciszek.
Wybór, czy też nominacja Donalda Tuska na eksponowaną funkcję w Unii Europejskiej uważam za zdarzenie nie mniejszej wagi, niż wybór 36 lat temu Karola Wojtyły na papieża. Z perspektywy kilku lat po śmierci Jana Pawła II jego długotrwały pontyfikat powoli traci blask, widać zaś coraz więcej rys i ciemniejszych barw. Tusk na tak długą kadencję nie może liczyć z powodów traktatowych, ale na razie ma czystą kartę, którą może różnie zapisać.Mimo rozmaitych ograniczeń wynikających z Traktatu o Unii Europejskiej, nadającego tej funkcji określone kompetencje, jest tu miejsce na odciśnięcie własnego piętna. Być może pomocną okaże się dlań sytuacja polityczna w Europie, zwłaszcza wojna rosyjsko-ukraińska. Wojna, bo  to już nie jest niewielki konflikt. Eskalacja działań wojennych ze strony Rosji wymagać będzie eskalacji działań powstrzymujących Putina ze strony Stanów Zjednoczonych (na inne mocarstwa nie można liczyć) oraz właśnie Unii Europejskiej - jako organizacji międzynarodowej i jako poszczególnych jej członków. A tu mamy na razie do czynienia z Europą nie dwóch, ale wielu prędkości  - od państw dążących do jednolitego frontu sprzeciwu po państwa, które w różnej skali wyłamują się z tego frontu, bądź to chroniąc wybrane sfery handlu wymiennego z Rosją (Francja, Niemcy) bądź otwarcie deklarując się nieomal jako sojusznicy Putina(Węgry).
Oczywiście, tym lepiej zapisze swoją kartę, im bardziej uda mu się ze swojej pozycji ujednolicić stanowisko Unii i powstrzymać tym sposobem niebezpieczny rozwój wydarzeń, a jeszcze lepiej - doprowadzić do jego wygaszenia przy zachowaniu integralności Ukrainy. No, może z wyjątkiem utraty Krymu, z zachowaniem wszelako klauzuli nieuznania jego aneksji przez państwa Europy i świata. Na tej samej zasadzie, na jakiej świat uznaje Tajwan za suwerenne państwo, choć Chiny uważają je za swoje terytorium.Niezależnie od tego oczekiwać można wpływu prezydenta Unii na pogłębienie integracji, choćby przez zmianę statusu wysokiego przedstawiciela UE ds. zagranicznych na komisarza, z odpowiednimi prerogatywami lub umocnienia egzekutywności organów Unii w państwach, które zwlekają lub unikają wykonania postanowień Parlamentu Europejskiego, Komisji lub trybunałów. Mając "swego człowieka" na eksponowanym stanowisku w Unii Polska będzie szczególnie zobowiązana moralnie do przestrzegania konwencji i norm, które są solą w oku środowisk nie tyle konserwatywnych, co po prostu wstecznych.
Jako obywatel Polski powinienem oczekiwać przyspieszenia wejścia naszego państwa do strefy Euro. Wejście do Unii 10 lat temu oznaczało przecież i osiągnięcie tego celu i to w sposób nieunikniony. Wprawdzie perturbacje tej waluty w krajach południowej Europy zachwiały trochę wiarą w Euro, ale podchodzę do tej operacji jak do niezbyt może przyjemnego zabiegu medycznego, który może nie natychmiast, ale docelowo poprawi jakość życia pacjenta. Ot, jak usunięcie zaćmy lub wszczepienie endoprotezy kończyny.
Dlatego rozumiem entuzjazm dla wyboru Donalda Tuska na prezydenta UE ze strony partii deklarujących się jako lewicowe (jakoś nie potrafię napisać wprost "lewicowych"), czyli SLD i Twojego Ruchu, których politycy i elektorat są w sposób najbardziej zdecydowany proeuropejskie i zainteresowane w tym, żeby przestrzegane były w Polsce standardy europejskie, zwłaszcza w zakresie równości praw wszystkich obywateli,  w tym także mniejszości. Entuzjazm polityków PO i PSL jest zrozumiały, wszak wybór padł na szefa koalicyjnego rządu. Ta radość podszyta jest pewnie świadomością pewnej niewiadomej w perspektywie zwłaszcza przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Jak je wygrać bez Tuskobusa? Z drugiej strony jednak w sposób wymuszony powstaje sytuacja, którą można potraktować jako szansę na nowe otwarcie, na wprowadzenie nowego stylu zarządzania, wyznaczenia nowych celów (zachowując jednak te zapowiedziane kilka dni temu przez obecnego premiera) i włączenia do ich realizacji nowych ludzi. W ciągu siedmiu lat rządzenia premier i przewodniczący PO w jednym wyzbył się wprawdzie paru silnych osobowości, ale mimo to ludzi zdolnych i sprawdzonych, niekoniecznie z legitymacją partyjną, nie powinno braknąć. Ale można też sięgnąć do tych odsuniętych na dalszy plan.
Najważniejsze jednak, to oddalenie od nas widma wojny. Tego nam Tusk w pojedynkę, ani nawet wespół z nową wysoką (i urodziwą) przedstawicielką nie załatwi.

sobota, 2 sierpnia 2014

Zdjąć Polskę z krzyża - mission impossible Janusza Palikota

Jestem w trakcie lektury książki - rozmowy Cezarego Michalskiego z Januszem Palikotem. Nie jest to wywiad-rzeka, lecz zapis rozmowy dwóch równorzędnych partnerów, którzy wychodząc z różnych środowisk i stanowisk światopoglądowych znaleźli się w mniej więcej tym samym miejscu, przynajmniej gdy idzie o stosunek do religii i Kościoła. Obaj są areligijnymi krytykami tej instytucji, która już dawno rozstała się z literą i duchem konkordatu z 1993 r. (ostatecznie ratyfikowanego trzy lata później) i krok po kroku zawłaszcza wciąż nowe połacie przestrzeni publicznej w kraju.
Obaj rozmówcy w formie dialogu opowiadają o swoich życiowych kolejach w relacjach z religią i Kościołem. Michalski ma za sobą epizod, w którym znalazł się blisko Kościoła jako jeden z tzw. "pampersów", czyli grupy młodych prawicowych dziennikarzy, którzy opanowali telewizję publiczną w połowie lat dziewięćdziesiątych. Większość z nich od tego czasu przeszła na pozycje religijnie fundamentalistyczne, Michalski zaś znalazł się w środowisku lewicowym, stając się krytykiem Kościoła.

niedziela, 20 lipca 2014

Dlaczego (jeden) Żyd przestał być Żydem

Pisząc o książce Urbana wspomniałem, że w 1968 r. nie myślał o emigracji do Izraela, bo już tam był jako dziennikarz (przy okazji spotkał się z rodziną) i nie wydał mu się ów kraj atrakcyjny jako miejsce zamieszkania ze względu na urzędowy nacjonalizm i takąż religijność.
I oto przeglądając przywiezione nam do biblioteki nowości wydawnicze trafiłem na niewielką rozmiarami książkę Dlaczego przestałem być  Żydem : spojrzenie Izraelczyka, napisaną przez Shlomo Sanda, wykładowcę uniwersyteckiego.
Otóż nie może się on pogodzić z tym, że jest to państwo, w którym panuje swoisty apartheid. Obywatele tego państwa, którzy nie są dziećmi matek żydowskich, czyli nie urodzili się jako Żydzi, nie mogą korzystać z pełni praw, np. nie mogą kupić w kraju ziemi czy nieruchomości i nie może pełnić całego szeregu funkcji publicznych. Prawo takie ma przybysz z innego kraju, nawet będący tu przejazdem, jeśli dowiedzie swej żydowskości, może być innowiercą, nie znać dobrze języka hebrajskiego i nie przestrzegać świąt i rytuałów żydowskich. Ludność palestyńska, nawet ta mająca paszport izraelski, jest po prostu dyskryminowana. Wyzuta jest z wielu praw, a do tego nękana. Pisze, że tylko Żyd nie zostanie zatrzymany przy szlabanie drogowym, nie będzie torturowany, nikt nie będzie przeszukiwać nocą jego domu, nie stanie się przez pomyłkę celem strzału, nie ujrzy ruin swego domostwa, zburzonego przez pomyłkę. Żyd w Izraelu jest jak biały w USA  w latach 50-tych lub jak Afrykaner w RPA przed 1994 rokiem.Opisuje scenę z lotniska. Kobieta o ciemniejszej cerze i w chuście została wyłowiona z kolejki oczekujących do odrębnej, uciążliwej kontroli. Mógł tylko mimiką dać do zrozumienia, że jest po jej stronie.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Jerzy Urban : i wszystko jasne!

Pisarstwo Jerzego Urbana towarzyszy mi od ponad ponad pół wieku. Zacząwszy naukę w liceum w Złotoryi, dokąd dojeżdżałem codziennie autobusem z odległych o około siedem kilometrów Uniejowic, zacząłem tez czytać inne tytuły prasowe niż gazety rolnicze oraz "Świat Młodych", a czasem i "Przyjaciółkę", którą kupowała mama, gdy jechała do miasta, żeby sprzedać nabiał i zakupić artykuły niedostępne w wiejskim sklepie. W kiosku w drodze z przystanku PKS do liceum kupowałem m.in. "Politykę" i "Szpilki", gdzie pisywał Urban podpisany nazwiskiem lub pseudonimem. O tym, że Jerzy Kibic to Urban opowiedział goszczący w 1964 roku we Wrocławiu Mieczysław F. Rakowski Byłem przy tym, gdyż na to spotkanie wydelegowano grupkę uczniów stanowiących reprezentację szkoły w dorocznym Turnieju Wiedzy O Polsce i Świecie Współczesnym. Dostałem wtedy dedykację naczelnego "Polityki" na książce Zbigniewa Izaaka, stanowiącej skomentowany zbiór lapsusów dziennikarskich, publikowanych w tygodniku "Dookoła Świata" (który też kupowałem).
Kupowałem też zbiory felietonów Urbana w formie książkowej, a także "Alfabet Urbana", na którym, jak pisze, zarobił 120 000 dolarów.
Właśnie skończyłem czytać dość opasły tom Jerzy Urban : o swoim życiu rozmawia z Martą Stremecką (Warszawa : Czerwone i Czarne, 2013).. Jak to u Urbana, narracja pełna jest polotu, anegdot, złośliwostek pod adresem  wielu znanych postaci, ale i wyrazów uznania dla tych, którzy w jego oczach na nie zasłużyli. Nierzadko są to te same postaci.
Obchodzący w minionym roku swoje osiemdziesiąte urodziny autor opisuje swoją drogę życiową człowieka, który zorientowawszy się, że potrafi biegle władać słowem i dostrzegać w otaczającej rzeczywistości fakty i zjawiska niedostrzegane przez innych, uczynił z tej umiejętności sposób na całkiem dostatnie i ciekawe życie. Opowiada o swoim zaangażowaniu w aktywność polityczna w Związku Młodzieży Polskiej, dzięki któremu trafił do tygodnika "Po prostu", które z drętwej jak większość prasy w czasach Bieruta stało się pismem atrakcyjnym, a potem zaangażowanym w przemiany 1956 roku, zamkniętym rok później, gdy Gomułka uznał, że poczucie wolności idzie w narodzie za daleko.
Przez ponad dwadzieścia następnych lat miał kłopoty z pracą. Pisał dużo, do różnych pism, ale najczęściej pod pseudonimem lub kryptonimem, bo Gomułka, a potem Gierek uważali go za nieprawomyślnego pismaka, podczas gdy nie był on bynajmniej opozycjonistą, tylko dostrzegał w państwie realnego socjalizmu jego gorsze lub śmieszne strony i o nich pisał. Dopiero Rakowski po kilku latach, naciskany zresztą przez zainteresowanego, zapewnił mu etat w "Polityce" i nawet stanowisko sekretarza redakcji.
Dużo miejsca w książce zajmuje dziesięciolecie 1981-1989, kiedy Urban został rzecznikiem rządu i jednym z najbliższych współpracowników generała Wojciecha Jaruzelskiego. Z bliska poznaje kuchnię pracy najwyższych władz partyjnych i rządu i nie jest to dlań obraz budujący. Zwłaszcza narady Biura Politycznego, które trwały długo i polegały na bezładnej gadaninie, z której konkluzje były potem "doszywane" nieco na siłę. Był pełen podziwu dla  generała za jego zasadniczość, skrupulatność i kulturę bycia, ale jednocześnie mierziło go to, że zajmował się drobiazgami, cyzelował swoje przemówienia godzinami, wierząc, że rządzenie państwem nie różni się specjalnie dowodzeniem w wojsku, gdzie wykonanie rozkazu  daje konkretne rezultaty. Właśnie ten brak zrozumienia dla mechanizmów rządzenia państwem uważa za przyczynę klęsk cząstkowych reform gospodarczych, zwłaszcza tych, które wdrażał rząd Józefa Messnera. Lepiej ocenił uwolnienie rynku przez rząd Rakowskiego i Wilczka, ale kwalifikacje ekonomiczne tego drugiego oceniał krytycznie. Bo rynek uwolnił, ale system finansów państwa pozostał po staremu, co pogłębiało rozgardiasz, opanowany dopiero przez Balcerowicza.
Z pasją wspomina swoją pracę rzecznika, dzięki której stał się gwiazdą polityczną, ale przeszedł do historii jako propagandzista stanu wojennego i upadłego ustroju komunistycznego. Wiele tu pikantnych szczegółów z konferencji prasowych, spotkań (np. z Jane Fondą), oficjalnych wizyt zagranicznych oraz sposobów pozyskiwania i upubliczniania informacji.
Równie ciekawie opowiada o źle jego zdaniem przeprowadzonych rozmów Okrągłego Stołu, Ich szczegółowość, przeciąganie negocjacji sprawiło, że zamiast potrwać kilka dni, trwały one trzy miesiące, na skutek czego opozycja  zyskiwała na czasie i poszerzała swoją obecność w mediach.
Pod nowymi rządami był jeszcze najbliższym współpracownikiem prezydenta Jaruzelskiego, kierował mediami publicznymi, potem zaś już została mu tylko rola doradcy ostatniego szefa PZPR Rakowskiego. I wtedy ktoś podpowiedział mu napisanie "Alfabetu Urbana", który przyniósł mu fortunę. Ale nie umiał zrobić z niej użytku. Ani dobrze zainwestować, ani zacząć żyć w większym komforcie.Wspomina, jak znalazłszy się w Paryżu zanocowali na łóżkach polowych u znajomych, choć stać go było przecież na luksusowy hotel. Ale w końcu przyszedł sukces z wydawaniem tygodnika "NIE", zapewniający mu trwale dostatnie życie, w domu ze służbą, krytym basenem, kierowcą itd.
Warte uwagi są jego rozważania na temat tożsamości żydowskiej, w tym o marcu 1968 r. Który odebrał jako rozgrywkę na szczytach władzy. Nie dotknęły go przejawy antysemityzmu, a i tak nie widział dla siebie życia gdzie indziej, bo nie znal języków, nie potrafiłby więc żyć z pisania, a Izrael go zbrzydził, gdy odwiedził tam swoja rodzinę. Zobaczył Izrael jako państwo nacjonalistyczne i religijne, w którym widział znacznie mniej wolności niż w PRL-u.
Na koniec smaczny cytat: "Na tle polskich życiorysów mojego pokolenia uważam swoje życie za dość spójne politycznie, a ideowo dostosowane do biegu rzeki. Odróżniam się od innych umiejętnością spadania na cztery łapy i szczerością. Nazywane jest to cynizmem".      

okładka            

piątek, 4 lipca 2014

Czy ideologie są dziś partiom politycznym potrzebne?

Blisko 40 lat temu czołowy ideolog PZPR Jerzy J. Wiatr postawił pytanie "Czy zmierzch ery ideologii" i odpowiedzi na nie napisał całą książkę (KiW, 1968), źle przyjętą zarówno wśród wierchuszki partyjnej, jak i przez ówczesnych politologów. Ale kto wie, czy nie była to wieszczba tego, z czym, przynajmniej w jakims stopniu, mamy dziś do czynienia?
Oto dwaj nieznani mi dotąd analitycy sceny politycznej zarzucają w „Gazecie Wyborczej” rządzącej Platformie Obywatelskiej bezideowość. Piszą, że weszła ona na scenę polityczną jako partia liberalna, a dziś już nie wiadomo, co ta partia sobą reprezentuje. Poza chęcia trwania u steru rządu. I właśnie ta bezideowość, zdaniem owytch analityków, legła u podstaw podatności polityków na rozmaite naganne zachowania, spotkania w niewłaściwych miejscach i na prowadzone tam niepożądane rozmowy.
Mam z tym problem. Otóż rządząca partia już w kadencji 2007-2011 pokazała swoją bezideowość. Bo trudno za nią uznać zapewnienie obywatelom ciepłej wody w kranie, powrót do zarysowanej na początku lat 90tych polityki zagranicznej i straszenie powrotem IV RP. Ale to, pomnożone o pewną modernizację infrastruktury dzięki nienajgorzsej wykorzystanym funduszom europejskim, wystarczyło do ponownego wygrania wszystkich wyborów.

piątek, 20 czerwca 2014

Palikot nie ma już szans?

Kilka miesięcy temu (o, to już prawie rok!), w perspektywie wyborów  do Europarlamentu, zastanawiałem się, czy Palikot ma jeszcze szanse. I odpowiedziałem sobie, że ma, ale po spełnieniu szeregu warunków. Jak się okazało, za trudnych.
Wydawało się, że po klęsce w wyborach sprzed miesiąca nastąpi jakaś refleksja, a w jej rezultacie wróci rozwaga połączona z determinacją w urzeczywistnianiu celów wyznaczonych trzy lata temu i wciąż aktualnych. Zarówno tych ekonomicznych, jak i społecznych oraz światopoglądowych. Te ostatnie w nabrały teraz dodatkowej wagi, gdyż Kościół zyskuje w państwie coraz szersze wpływy, demolując ład społeczny poprzez nakłanianie lekarzy  do odmawiania realizacji powinności zawodowych oraz wprowadzanie cenzury w sferze sztuki. Oczywiście, partia opozycyjna może próbować je realizować w takim zakresie, w jakim jest to możliwe. Ale skoro trzy lata temu ówczesny Ruch Palikota przełamał kilka tabu, wchodząc silnym krokiem na całkowicie zdawałoby się zabetonowaną scenę, wprowadzając na nią osoby z kręgu mniejszości seksualnych, to mając swoją reprezentacje w  Sejmie i dotacje, powinien zyskiwać jeszcze większy wpływ na opinię publiczną i poszerzać swoje wpływy. Nawet Lepper to potrafił.. Nie mogę tu nie dodać, że to właśnie te osoby spośród mniejszości seksualnych przynależą zarazem do tej mniejszości w naszym Sejmie, która wykazuje się ponadprzeciętną  kulturą osobistą i polityczną.
A tymczasem? Partia w beztroski sposób rozmyła swoje lewicujące oblicze, stając się reprezentacją nawet nie klasy średniej, przedsiębiorców, lecz drobnych geszefciarzy. Niestety, takie wrażenie sprawia znaczna część posłów, którzy jeszcze w partii pod nową nazwą się ostali. Prof. Hartman sprawia w tym towarzystwie wrażenie kwiatka do oblazłego kożucha. Nie bardzo mu z nim do twarzy. Wydaje się więc, że partia nie jest do refleksji zdolna. Tym bardziej, że wyzbyła się ideowych ludzi w środowiskach lokalnych. Nie widząc szans wpływu w partii, nie czując oparcia ani zainteresowania ze strony zarządu krajowego, pozbawieni możliwości uzyskiwania informacji (gazety mogą sobie poczytać bez podpowiedzi),dali sobie spokój z aktywnością polityczną lub zaczęli sobie szukać miejsca w innych organizacjach, mających podobne cele jak Ruch Palikota u swego zarania.
Była szansa zaistnienia partii jako głosu rozsądku w obliczu rozgrywanej obecnie afery podsłuchowej. W obliczu zamachu na ład demokratyczny w państwie, bo dokąd nie wiadomo, kto i na czyje zlecenie podsłuchiwał jedne z najważniejszych osób w państwie, są podstawy do obaw o inspirację z zagranicy i to bynajmniej nie zachodniej, Janusz Palikot okazał się drugim obok Ziobry sojusznikiem Kaczyńskiego w dążeniu do obalenia rządu. Kaczyńskiego można zrozumieć, gotów jest skąpać kraj we krwi, byle dorwać się do władzy i odegrać za wszystkie przegrane kampanie. No i chyba żądzą zemsty na premierze kieruje się Janusz Palikot, strącając cały swój kapitał polityczny w otchłań nieistnienia.
Trzeba więc definitywnie rozstać się z nadziejami, że akurat ta partia poszerzy granice wolności obywatelskich i równości wobec prawa dla wszystkich obywateli, że poszerzy dostęp do informacji publicznej oraz ograniczy wszechwładzę biurokracji. Niestety, tych ideałów nie głoszą żadne inne organizacje polityczne, a w siłę rosną te, dla których ideałem jest dyskryminowanie wszelkich mniejszości.
Myliłem się pół roku temu widząc szanse dla tej partii. Chciałbym mylić się nie widząc ich teraz.

poniedziałek, 26 maja 2014

I po wyborach - u nas i na Ukrainie

Po dosyć marnej kampanii wyborczej, w której czołowe partie, może z wyjątkiem PO, jakby nie zdawały sobie sprawy, do jakiego organu chcą posłać swoich kandydatów, doszło w końcu do wyborów do Parlamentu Europejskiego. A przed pół godziną podano oficjalne ich wyniki.
Zaangażowawszy się w ciągu ostatnich miesięcy w Domu Wszystkich Polsce Ryszarda Kalisza chcąc nie chcąc nie chcąc jedną nogą na dwa miesiące znów wdepnąłem w Twój Ruch i nawet coś tam zrobiłem na rzecz osoby startującej z 10 pozycji wspólnej listy tej zbieraniny, której lokomotywą miał być Janusz Palikot, a patronem Aleksander Kwaśniewski. I z natury rzeczy jej kibicowałem, bo zdała mi się osobą rozsądną, mająca dużą wiedzę o problemach lokalnych i pomysł, co z nią mogłaby zrobić posłując do Strasburga. No i i starała się w kampanii zaistnieć. Dość, że wspomniano o niej życzliwie w dyskusji dziennikarzy w TOK FM.
Al nie miałem złudzeń co do ewentualnego sukcesu tej koalicji. Nie tylko ja. Stracili je nawet znaczący politycy usytuowani na wysokich miejscach na listach wyborczych, o czym poinformowali media. Janusz Palikot swoimi nieprzemyślanymi wypowiedziami i działaniami postawił w trudnej sytuacji Aleksandra Kwaśniewskiego, było nie było poważnego polityka. Z jednej strony zadeklarował swój patronat, który zresztą od kilku lat nie ma tak znaczącego ciężaru gatunkowego, z drugiej jednak musiał się jakoś dystansować od tych ekscesów medialnych. W rezultacie wykonał minimum wysiłku, biorąc udział w kilku lokalnych konwencjach wyborczych. Tych, z których kandydowali jego pupile, czyli Kalisz, Kwiatkowski i Siwiec.Konwencje nie wzbudzały już jednak takiego zainteresowania jak trzy lata temu. Wykruszył się bowiem lokalny aktyw i elektorat.

poniedziałek, 5 maja 2014

Czy Ukraina się rozpadnie?

Mam obawy, że prędzej czy później tak się stanie. Problem w tym, w jaki sposób to się stanie. Na razie istnieje groźba, że w sposób daleki od cywilizowanego.
Sięgnąłem do niezwykle wartościowej książki, będącej zbiorem prac cenionych specjalistów z zakresu prawa konstytucyjnego i stosunków międzynarodowych "Dylematy państwowości" (Warszawa: ASPRA-JR, 2006), w której mowa jest też o dylematach ukraińskich. Mówi o nich zresztą kilka lat później w swoim wywiadzie Oksana Zabużko. I ledwie rok później okazuje się, jak bardzo się myliła.
Chciałem bowiem wiedzieć, jak ma się kwestia autonomii i prawa do samostanowienia narodów oraz innych grup etnicznych w świetle nauki. I jak należało się obawiać, sprawa nie jest prosta. Autonomię czy też samostanowienie  wg. Michała Missali może przybrać dwie podstawowe formy: zewnętrzną i wewnętrzną. "W drodze realizacji samostanowienia zewnętrznego naród tworzy nowe państwo albo przyłącza się do innej jednostki państwowej. Powstanie nowego państwa może się dokonać na skutej dekolonizacji, secesji (dąży do niej m.in.prowincja Quebec w Kanadzie i Kraj Basków w Hiszpanii), rozczłonkowania (np. Jugosławia) lub zjednoczenia (np. Stany Zjednoczone lub Niemcy)". Samostanowienie wewnętrzne realizuje się w ramach dotychczasowych struktur państwowych poprzez zagwarantowanie jakiejś części obywateli państwa równości wobec prawa i demokratycznych form sprawowania władzy oraz poprzez różne formy ochrony prawnej i autonomii wszystkich grup narodowych lub tylko mniejszościowych. Najdalej idącą formą autonomii wewnętrznej jest federacja, w ramach której poszczególne jen części mogą posługiwać się swoim językiem, mieć swój lokalny parlament i rząd.

sobota, 3 maja 2014

Co z tą Ukrainą?

Nadzieje na pozytywny zwrot na Ukrainie, obecne jeszcze w pierwszych dniach marca zostały pogrzebane wraz z zajęciem przez Rosję Krymu. Brak zdecydowanej reakcji Zachodu na ten akt agresji przynosi coraz bardziej krwawe owoce. Codziennie ginie od kilku do kilkudziesięciu osób, a Zachód wciąż ogranicza się do pogróżek. Można sobie darować nauki historii, bo to jednak nauka o charakterze nomotetycznym. Ale wiedza wojskowa każe jednak znać zasadę, że brak zdecydowanego odporu powoduje eskalacje działań ze strony agresora.
Ale to jedna strona zagadnienia. Jest jeszcze druga: dwoisty charakter narodu ukraińskiego. Prozachodnia i ukraińskojęzyczna część zamieszkała zachodnia i środkową część państwa i prorosyjska rosyjskojęzyczna część zachodnia.
Nie zdawałem sobie z tego sprawy tak wyraziście, dokąd nie zabrałem się do lektury wywiadu-rzeki ze znaną u nas z kilku książek ukraińską pisarką i literaturoznawczynią Oksaną Zabużko "Ukraiński palimpsest" (Wrocław, 2013) oraz wywiadu z pewnym młodym Ukraińce, mieszkającym i pracującym w Polsce. Oksana Zabużko odmalowała bezmiar szkód dla kultury ukraińskiej, poczynionych przez 70 lat rządów sowieckich, które doprowadziły do wytępienia żywiołu ukraińskiego przez fizyczna eksterminację ukraińskich pisarzy, publicystów i artystów oraz niemal całkowitej rusyfikacji narodu i tych nielicznych twórców, którzy dalii się zsowietyzować za cenę życia i możliwości tworzenia pod dyktando moskiewskich ideologów. W rezultacie kultura ukraińska uległa prymitywizacji, stała się czymś na wzór naszej Cepelii.Z oficjalnego obiegu zniknął język ukraiński. Mogli się nim posługiwać tylko kołchoźnicy, a i to tylko u siebie na wsi, bo w mieście musieli mówić po rosyjsku. Niedostępne były na Ukrainie dzieła sztuki zachodniej i nieliczne utworu literackie mogły być czytane tylko w przekładzie rosyjskim. Istniały wprawdzie pisma literackie ukraińskie, ale przeważała w nich przykrojona do zasad realizmu socjalistycznego tematyka wiejska. Publiczne użycie języka ukraińskiego groziło utratą stanowiska kierowniczego lub w ogóle pracy, studentowi zaś relegowaniem z uczelni. Na ulicy zaś można było zostać wyzwanym od nacjonalistów i banderowców. W Kijowie. A cóż dopiero w Doniecku, odciętym od świata ze względu na  fabryki uzbrojenia Dniepropietrowsku czy Charkowie!

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

O antysemityzmie raz jeszcze

W serii "Bardzo krótkie wprowadzenie" ukazał się polski przekład książki amerykańskiego historyka Stevena Bellera zatytułowany "Antysemityzm" (Kraków : Nomos, 2014). Choć jest to rzeczywiście dość zwięźle napisana książka, zawarta tu analiza zjawiska w jej historycznych przemianach ukazana została w sposób dalece bardziej precyzyjny, niż w omówionej niedawno książce Bożeny Keff.Autor mniej uwagi poświęcił opisowi przejawów antysemityzmu, więcej zaś próbom wyjaśnienia jego podłoża.
Szczególnie interesujące wydało mi się wyjaśnienie przejścia od antysemityzmu motywowanego religijnie do różnych jego przejawów wyrosłych na gruncie filozoficznym, naukowym i społecznym. Otóż pisze Beller, że w okresie Oświecenia, gdy religie w środkowej Europie ustępować zaczęły pola racjonalizmowi, zelżało nasilenie antysemityzmu i z natury rzeczy Żydzi jako beneficjenci tej sytuacji stali się jego zwolennikami. Romantyzm  jako antyteza racjonalizmu z natury rzeczy niósł niebezpieczeństwo nawrotu irracjonalizmu i możliwych w tych warunkach nieracjonalnych teorii. A że do tego oświecenie wiązano z kulturą francuską, a początek XIX wieku był okresem nasilenia konfliktu francusko-pruskiego, więc Żydzi jako swego rodzaju beneficjenci Oświecenia stali się w środkowej Europie, głównie w Niemczech pewnego tym silniej postrzeganym ciałem obcym. Pogląd ten znalazł wyraz w myśli filozoficznej Fichtego, Herdera, Hegla, a później nieco zdeklarowanego antysemity Richarda Wagnera, który uznał za szkodliwe wpływy kultury żydowskiej na sztukę, w tym oczywiście na muzykę, jego zdaniem w rezultacie zniewieściałą. Jakby pierwiastek żeński był w sztuce czymś niewłaściwym! No, ale to była połowa XIX wieku!
Ideologom   owoczesnego antysemityzmu w sukurs przyszła teoria Darwina, wedle którego w królestwie zwierząt występują gatunki niższe i wyższe i te wyższe są lepiej przystosowane do przetrwania. Natychmiast znaleźli się teoretycy, którzy przeszczepili tę teorię na gatunek ludzki i oczywiście wyszło im, że Aryjczycy są rasą wyższą, zaś Semici - niższą. Jeszcze trzeba było to udowodnić. No i znaleźli się mędrcy, którzy za pomocą "szkiełka i oka" czyli pomiarów czaszki, proporcji ciała i podobnych zabiegów "udowodnili" słuszność teorii o wyższości i niższości różnych ras. Można było tym sposobem nie tylko z poczuciem wyższości traktować Żydów, ale też wszystkie ludy kolorowe. I uzasadnić "naukowo" np. kolonializm czy niewolnictwo.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Ukraińcy to nie banderowcy

Po niespełna miesiącu uspokojeniu po bezkarnym w gruncie rzeczy akcie aneksji Krymu przez Rosję, znów głośno o Ukrainie. Tym razem z powodu działań separatystycznych wzniecanych we wschodnich okręgach Ukrainy. Na które władze państwa wreszcie postanowiły odpowiedzieć zdecydowanie.
I znowu w komentarzach na forach i portalach społecznościowych pojawia się dość wiele wpisów, których autorzy nazywają naród ukraiński banderowcami. Próby polemizowania i prostowania nic nie dają. Jestem pouczany, że nie znam historii. A przecież pod banderowców zginęli dwaj bracia i siostra mego taty, a mama uciekając od banderowców wylądowała najpierw w Przemyślu, a potem na Dolnym Śląsku. Zbrodnie banderowców były częstym przedmiotem wspomnień i dyskusji w mojej rodzinie. Poza tym poznałem najważniejsze publikacje na ten temat, zwłaszcza książki Siemaszków i Motyki. Przypuszczam, że nawet z daleka nie widzieli ich moi polemiści.
Przecież nazywanie dzisiejszych Ukraińców banderowcami niczym się nie różni od nazywania Niemców jako narodu hitlerowcami.A jednak tak się nie czyni. Prawda, Niemcy "przepracowali" już okres III Rzeszy, w czasie którego doszło do nieporównanie większych zbrodni, których ofiarą padły miliony ludzi, jeśli nie liczyć dalszych dziesiątek milionów żołnierzy. Ale Niemcom "pomógł" w tym proces norymberski, inne procesy, olbrzymia światowa literatura historyczna oraz narzucona przez kraje sojusznicze demilitaryzacja kraju. Ukraina zaś żyła w reżimie komunistycznym jako niesuwerenne państwo.Przez ponad 40 lat był to temat tabu. Także narzucony Polsce.  Więc gdy wreszcie można było do tematu wrócić, odezwały się głosy zarówno potępiające, jak i apologetyczne.
W tej sytuacji nie może specjalnie dziwić, że gdy Janukowycz do rozpędzenia protestujących na Majdanie użył policji i wojska, na Euromajdan pospieszyły także siły nacjonalistyczne, dla których wcześniej sprzyjający grunt stworzył Wiktor Juszczenko i urosły one w dość znaczną siłę. Ale już same się zdyskredytowały gwałtownymi akcjami z użyciem siły. I choć nacjonaliści mają kilku swoich ludzi w rządzie, to jednak tworzą oni wspólny front z tymczasowym premierem i prezydentem.
Trudno dziś orzec, czy dzisiejsi nacjonaliści, odwołujący się do tradycji OUN i UPA zdobędą jakąś pozycję w społeczeństwie ukraińskim. Ale trzeba Ukraińcom dać choć rok - dwa na krytyczną refleksję nad swoją historią (pamiętając, że minęło już ponad 10 lat od ujawnienia zbrodni jedwabieńskiej, a wciąż nasi nacjonaliści nie chcą przyjąć jej do wiadomości), wesprzeć ją rzeczowym dialogiem z naszej strony (tu, w przeciwieństwie do zbrodni niemieckich jesteśmy sami, bo banderowcy nie mordowali innych podbitych narodów, gdyż żadnego nie podbili, ani nie byli sprawcami holokaustu), pozyskać dla tego epizodu historii opinię historyków europejskich. I podnieść alarm wtedy, gdy ta krytyczna refleksja nie nastąpi ani nie zaistnieją szansę na jej rozpoczęcie.
Tymczasem powinniśmy jako Polacy pokazywać zrozumienie i przynajmniej moralnie wspierać naród ukraiński w jego dążeniach wolnościowych i demokratycznych, słać pomoc rzeczową, tak jak sami byliśmy jej beneficjentami po wprowadzeniu stanu wojennego i wyrzec się uprzedzeń. Cóż warte są nasze gadki o rzekomej tolerancyjności naszego narodu, gdy pogardliwe, nienawistne słowa jej przeczą?

czwartek, 27 marca 2014

Anntysemityzm wiecznie żywy

No, prawie wieczny, bo pojawił się już we wczesnym średniowieczu. Ale, co najgorsze, wciąż trwa i wciąż na nowo się odradza.
W pierwszych wiekach naszej ery Żydzi ze swoim jednym bogiem Jahwe, do tego niewidzialnym, bo przedstawianie jego wizerunków nie w chodziło w rachubę, budzili zdziwienie wśród ludów, które miały bogów od różnych spraw, a ci bogowie mieli swoje posągi i malowane wyobrażenia. Brak posągów i malowideł w żydowskich świątyniach pozwalał domniemywać, że byli bezbożnikami.Prześladowania Żydów w Europie zaczęły się na szerszą skalę w średniowieczu, gdy zapanowała tu religia chrześcijańska. Ich pierwsza fala wiązała się z krucjatami. Wprawdzie ich celem był Bliski Wschód, ale po drodze niejako ich uczestnicy napadali na skupiska Żydów w Hiszpanii i innych krajach zachodniej Europy. Zabijano całe rodziny.A że były to wieki wiary w diabła i zabobony, więc każde zdarzenia trudniejsze do wyjaśnienia przypisywano siłom nadprzyrodzonym lub istotom przeze nie kierowanym. Żydzi byli obwiniani za epidemie chorób, a gdy w czym skutecznie pomogli, też obwiniano ich o pakty z diabłami.Jako niejedzący mięsa świńskiego, więc uznawano, że są ze świniami spokrewnieni, a więc gorsi.Wierzono, że ich dzieci rodzą się ślepe, co w ogóle pozwalało na uważanie ich za istoty bliskie zwierzętom. Rozpowszechniona była - aż do połowy XX wieku - opowieść o tym, że do macy potrzebna jest im krew nieżydowskich dzieci. Absurdalna choćby z tego powodu, że religia zabraniała Żydom jedzenia czekolwiek z krwią. Temu przeciez służy koszerny ubój zwierząt. W tym miejscu warto przypomnieć, że znany z najnowszej historii pogrom kielecki w 1946 r.zaczął się od plotki o porwaniu chłopca w celu życiu krwi na macę. Powszechna była wiara o tym, że Żydzi profanowali hostię, kłując ja szpilkami aż do chwili, gdy pokazała się na niej krew. Oczywiście Jezusa.O tym, że obwiniani byli za zamordowanie Jezusa już wspominać nie warto. Absurdalne to przekonanie,  bo przecież śmierć Syna Bożego została zasądzona przez urzędników rzymskich i przez Rzymian dokonana. Ale do dziś uważa się, że pod naciskiem Żydów.
Niektóre z tych bzdur były dementowane przez papieży, ale wiele było raf poprzez które te prowincjonalnych kapłanów, a tym bardziej do ludu nie trafiały.
W średniowiecznej Polsce Żydzi też uważani byli za ludzi gorszych. Książę Bolesław Pobożny w 1264 r. nadał Żydom Statut kaliski, liczący 36 punktów. W większości były to zakazy różnego typu przemocy wobec Żydów (zabijania lub ranienia, niszczenia cmentarzy, demolowania szkół lub rozpowszechniania plotek o używaniu krwi chrześcijańskiej itd.), co jako żywo dowodzi.że byli prześladowani. Władcy polscy ochraniali też Żydów nadając im prawa osiedlania się w miastach. W końcu jednak kuria rzymska uznała, że ta pomoc idzie za daleko, że należy separować Żydów od chrześcijan.
Narodzenie się nacjonalizmów na przełomie XVIII i XIX w. przyniosło nową fale prześladowań. Już nie na tle religijnym, ale rasistowskim. W sposób "naukowy" ustalono, że Żydzi jako nie należący do najlepszej wśród ludzi rasy aryjskiej (wywodzącej się ponoć z północnych Indii) są istotami gorszego gatunku, a ich obecność w Europie zagraża czystości rasy ludzi białych. Należało więc na różne sposoby sprawić, żeby się z Europy wynieśli. Przypisywano im więc najgorsze ludzkie cechy, ograniczano prawa (do nabywania ziemi, wykonywania coraz to innych zawodów, pełnienia funkcji publicznych, kształcenia się do różnych zawodów, zamieszkiwania w większych miastach lub w ich centrach). Apogeum  były ustawy norymberskie z 1935 r., a wreszcie "rozwiązanie kwestii żydowskiej" przez nazistów.
Można było mieć złudzenia, że po tym wszystkim antysemityzm stanie się czymś wstydliwym, że będzie tylko ciemna plama w dziejach Europy. Niestety, tak si.e nie stało. Widać to w Polsce. Dosłownie. Sam zrobiłem zdjęcie gwiazdy Dawidowej na szubienicy, wymalowanej w przedziale pociągu ekspresowego na linii Warszawa-Wrocław. Ale nie byłoby tych malowideł, gdyby nie przyzwalający na antysemityzm klimat w naszym kraju. W sukurs antysemitom idą fałszerstwa historyczne o żydokomunie, o tym, że podobno stali się sojusznikami Sowietów po zajęciu wschodnich części Polski w 1939 r. (nic to, że to oni właśnie stanowili większość zesłanych na Sybir mieszkańców Polski i dzięki temu ocaleli od holokaustu), że to oni stanowili większość UB-eków prześladujących po wojnie AK-owców, że to oni de facto rządzą Polską ukrywając się pod polskimi nazwiskami lub sterując rządzącymi Polakami "z tylnego siedzenia". Prof. Sławiński przytoczył historię o tym, jak ktoś ze środowiska naukowego powiedział o nim, że "przyznał się do żydowskiego pochodzenia". Przyznał, a więc jest to coś wstydliwego! Polacy francuskiego, szwedzkiego czy austriackiego pochodzenia o tym informują, Polacy pochodzenia żydowskiego przyznają się do tego.Ulubioną "rozrywką" Polaków jest dywagowanie, czy jakaś znana postać - polityk, aktor, naukowiec - nie ma aby żydowskich korzeni. Śladami są nie tylko nazwiska (Axer, Englert, Kondrat, Geremek), ale cechy fizyczne (zwłaszcza wydatny nos) oraz paskudne cechy charakteru, a więc robienie kariery, intryganctwo lub chęć bogacenia się. Byłem świadkiem takich dywagacji.
Piszę o tym na podstawie dopiero co przeczytanej książki Bożeny Keff "Antysemityzm : niezamknięta historia" (Warszawa : Czarna owca, 2013). Autorka porusza w niej nie tylko historię prześladowań Żydów (i znaczący w nich udział chrześcijaństwa) na przestrzeni dziejów, lecz także próby radzenia sobie z nimi przez asymilację w narodach, wśród których żyli, poszukiwaniu sfer życia, w których mogli znośnie lub choćby tylko w biedzie egzystować, dystansowania się od swych korzeni (amerykański badacz Sander Gilman nazwał to samonienawiścią, self-hatred) oraz obyczajowości w kontekście kultury żydowskiej.
Autorka dodała kilkanaście ilustracji, głównie o charakterze satyrycznym i religijnym, świadczących o traktowaniu Żydów przez aryjczyków. Wydawało się, że po malowidłach w katedrze sandomierskiej nic nie już nie przerazi i nie zdziwi. Ale te reprodukcje mną wstrząsnęły. W międzywojennej prasie polskiej Żydzi swym wyglądem sprawiają wrażenie czegoś pośredniego miedzy człowiekiem a zwierzęciem. A na jednej ilustracji można zobaczyć egzemplarze szarańczy o ciemnej karnacji i wydatnych semickich nosach i tzw. semickim typie twarzy. Powstaje pytanie: kto tu jest zwierzęciem? Czy nie aby twórca i edytor tych rysunków?


okładka

czwartek, 20 marca 2014

Jesteśmy inwigilowani - na własne życzenie?

Czym innym są moje blogi, jak nie wyrazem nawet nie zgody na bycie inwigilowanym, lub wręcz oczekiwania na nią! Bo piszę tu o sobie: moich poczynaniach, moich przeżyciach, moich lekturach i moich wyborach ideowych i codziennie zaglądam na licznik odwiedzin i cieszy mnie, gdy jest ich chociaż trochę. A są tacy, którzy załączają swoje zdjęcia lub filmiki i poruszają kwestie bardzo osobiste, wręcz intymne. A cóż dopiero dzieje się z celebrytami! Treścią ich życia jest dążenie do regularnego pojawiania się w kolorowych pismach, w plotkarskich na kanałach telewizyjnych i portalach internetowych, niekiedy za każdą cenę, tyle tylko wzbudzić zainteresowanie.
Przyzwalamy także na inwigilowanie nas z potrzeby poczucia bezpieczeństwa. Oswoiliśmy się z wszechobecnymi kamerami w sklepach, bankach, publicznych miejscach w miastach, na szosach i autostradach.

Ale bywa ona także dokuczliwa, o czym przekonujemy się otrzymując liczne oferty usług i dóbr materialnych. Wystarczy, że raz gdzieś za coś zapłaciliśmy kartą bankową, spłaciliśmy w terminie kredyt lub skorzystali z wypoczynku oferowanego przez biuro turystyczne. Ja np. długo uwalniałem się (i nie wiem, czy uwolniłem się definitywnie) od dostawcy win, który na zachętę sprzedał mi pakiet istotnie dobrych win za przyzwoitą cenę a teraz chce mi sprzedawać za ok. 60 % drożej. Z drugiej strony jednak można dzięki takiej inwigilacji uzyskać wyższy status konsumenta, mogącego korzystać z wysokich rabatów, atrakcyjnych form płatności i nie nękanego reklamami wszystkiego, lecz dostosowanymi do stwierdzonych dzięki inwigilacji preferencji i gotowości wydatków.
Jesteśmy inwigilowani w coraz bardziej przemyślny sposób. Nie tylko przez coraz bardziej powszechne kamery, nie tylko przez analizę naszych zachowań konsumenckich czy wypowiedzi na forach społecznościowych, ale przez samoloty bezzałogowe, zwane dronami. Tyle tylko, że nie zdajemy sobie sprawy, że dron może mieć wielkość awionetki czy szybowca, ale może mieć też wielkość ważki i być tak sterowany, że np. osiądzie na parapecie okna. Na szczęście (?) na razie są one wykorzystywane głównie do celów militarnych i wywiadu gospodarczego.Ale gdy technologia stanie się tańsza...
Już jakiś tydzień temu skończyłem czytać frapujący dialog między dwoma wnikliwymi obserwatorami i komentatorami współczesności Zygmuntem Baumanem i amerykańskim socjologiem Davidem Lyonem opublikowany w tomie pod znamiennym tytułem "Płynna inwigilacja" (Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2013). Można już było wcześniej oswoić się z terminem "płynna" czy "płynny" w ujęciu Baumana, który używa go w odniesieniu do naszych czasów już od ok. dwudziestu lat, a co oznacza upłynnianie się trwałych do niedawna form społecznych. Płynne stały się struktury społeczne (co to jest dziś np. klasa robotnicza lub rolnicy?), granice państw (albo ich fizycznie nie zauważamy, albo natykamy się w takich miejscach jak biura celne np. we Wrocławiu lub na lotniskach), gatunki twórczości artystycznej itd.
Płynna jest więc i inwigilacja, gdyż oprócz tej organizowanej w sposób zamierzony w założonych z góry celach, pojawiło się mnóstwo jej rozmaitych przejawów i mających rozmaite społeczne konsekwencje. Dlatego też żeby uniknąć psychicznych konsekwencji świadomości bycia inwigilowanym niemal na każdym kroku, Zygmunt Bauman proponuje zarzucenie myślenia w kategoriach "nigdy nie będziesz miał pewności, czy akurat nie jesteś obserwowany, dlatego nigdy nie pozbędziesz się poczucia, że jesteś obserwowany" na rzecz obietnicy "Nigdy nie będziesz sam" - porzucony, zignorowany i zlekceważony, zbojkotowany i wykluczony. I poniekąd takie myślenie staje się coraz bardziej powszechne. Facebook, przysparzanie sobie na nim coraz bardziej licznych znajomych, jest tego najlepszym dowodem.
Niepodobna przytaczać tu liczne zawarte w książce konstatacje, bo jest ich w niej nieprzebrane mnóstwo, a każda pozwala nam lepiej zrozumieć czasy, w których żyjemy i współczesne mechanizmy relacji społecznych. Czasem ma się wrażenie, że  przeczuwaliśmy, że to tak wygląda, jak autorzy piszą, brakowało tylko umiejętności wyjaśnienia sobie przyczyn, ale czasem w wyniku lektury ma się wrażenie olśnienia: a więc tak to jest!
Dialog miedzy dwiema znakomitościami współczesnej humanistyki nasycony jest licznymi przywołaniami myśli i konstatacji innych badaczy i myślicieli, raz w celu wskazania inspiracji dla własnych przemyśleń, innym razem dla utwierdzenia się w ich słuszności, a czytelnik dzięki nim będzie mógł poszerzyć własną erudycję i  zyskać inspiracje do dalszych lektur. Mnie ujęła wzajemna rewerencja obu "rozmówców" (na tom składają się zapisy ich mailowej korespondencji), zarówno wtedy, gdy wyrażają swoją zgodę na wyrażane tezy, jak i wtedy, gdy dochodzi między nimi do kontrowersji.
Jak w wielu innych przypadkach, tak i ta książka jest przekładem z angielskiego, ale nie znając oryginału mam nieodparte wrażenie, że doświadczony tłumacz Tomasz Kunz nie uronił on niczego z błyskotliwości myśli obu uczonych, zawierając je w pięknym polskim słowie. 
   
okładka
       

sobota, 1 lutego 2014

Eurowybory: najważniejsze to wygrać. A potem?

Zaczął się już karnawał wyborczy, który potrwa blisko dwa lata. Źle się chyba stało, że zaczyna się od wyrobów do Europarlamentu. Bo przyjmuje się powszechnie, że ich wynik  może w znacznym stopniu wpłynąć może niekoniecznie na wybory samorządowe, ale na pewno na prezydenckie, a zwłaszcza na parlamentarne. Czyli która partia czy blok partii uzyska w nich dobry wynik, ta może liczyć na dobre wyniki w następnych wyborach..A dla jeszcze innych dobry indywidualny wynik będzie sygnałem, że mogą oni liczyć na sukces w wyborach samorządowych, szczególnie smacznym kąskiem są stanowiska prezydentów miast metropolitalnych, ze stolicą na czele. Co oznacza, że w razie sukcesu na krajowej scenie politycznej, gotowi są zrezygnować z mandatów do Parlamentu Europejskiego. W efekcie doprowadza do dezorientacji wyborców, którzy muszą sobie zdawać sprawę, że nawet jeśli skutecznie zagłosują na swego faworyta, on po wygraniu nie zechce ich reprezentować na scenie europejskiej. W rezultacie mandat otrzyma ktoś z drugiego lub dalszego miejsca, kto nie uzyskał znaczącego poparcia. Wreszcie nie brak i takich, którzy traktują szanse na wybór jako szanse na "ustawienie się w życiu" i podróże po świecie za pieniądze podatników. Mandat europosła jest bowiem nader intratny. Przeciętny obywatel kraju nie zarobi w rok tego, co zarobi europoseł w miesiąc, korzystając ponadto z innych przywilejów. Można więc przypuszczać, że eurowybory, które i tak nie wzbudzają większego zainteresowania, zostaną przez wyborców zlekceważone. I nie spełnią swojej funkcji jako sygnał poparcia dla poszczególnych partii i ich kandydatów, gdyż będą mało wiarygodne.

niedziela, 5 stycznia 2014

Krytyka feminizmu

Jeśli ktoś liczy na to, że spotka się tu z frontalnym atakiem na feminizm, to może już darować sobie dalszą lekturę mego wpisu. Choć po prawdzie przebieg I Kongresu Kobiet we Wrocławiu i reakcje na moje spisane tu wrażenia, były dla mnie w jakimś stopniu rozczarowujące. Nie na tyle jednak, żeby mnie do zainteresowania tą kwestią zniechęcić.
Ale tym razem chcę napisać tylko o krytyce głównego nurtu feministycznego "uprawianego" przez wykształcone na ogół kobiety, w dużej części z szeroko rozumianej klasy średniej, nie godzących się z nierównością praw, głównie w pracy (poczynając od zatrudnienia, przez dyskryminację w płacach, po bariery w osiąganiu wysokich pozycji w hierarchii stanowisk), w polityce, ale też i w obowiązkach rodzinnych.