niedziela, 15 maja 2016

Komedia z audytem

Komedia parlamentarna, nazwana stanowczo na wyrost audytem stanu państwa pozostawionego przez koalicję PO-PSL po ośmiu latach jej rządów powinna raz na zawsze wyleczyć przyszłe rządy od podobnych przedsięwzięć. I powinni się od tych pomysłów zdystansować komentatorzy polityczni.
Aliści słyszę dziś w różnych programach radiowych i telewizyjnych, że to jest dobry "wynalazek", który należałoby realizować także w przyszłości, ale  inaczej, profesjonalnie.
Tylko po co? 
Nie znam takich przypadków w praktyce zmiany rządów w państwach o utrwalonej demokracji. Gdyby było to coś dobrego i pożądanego, z pewnością już by tam było to realizowane.
Demokracja polega przecież na tym m.in., że administracja państwowa i samorządowa działa w sposób przejrzysty, podlega kontroli opozycji politycznej, mediów, organizacji pozarządowych i zwykłych obywateli, którym konstytucja zapewnia dostęp do informacji publicznej. Podlega także rozmaitego typu przewidzianym w konstytucji i ustawach organaom kontroli oraz wymiarowi sprawiedliwości.


Oczywiście, mimo to w demokracji zdarzają się przypadki korupcji w instytucjach państwa, nieracjonalnych wydatków, nadużywania prawa dla własnych korzyści i wtedy zdarzają  się też przypadki nielegalnego zatajania informacji. Raz bywa to zdemaskowane szybko, w innych przypadkach trwa latami. Prędzej czy później w takich razach zapadają wyroki skazujące.
Ale politycy sami tego nie są w stanie wykryć w miesiąc czy nawet rok po objęciu urzędów ministrów. Mogą co najwyżej, kierując się na ogół złą wolą, domniemywać przestępstw i zasypywać prokuraturę doniesieniami o podejrzenie przestępstw. Co na ogół kończy się uciążliwościami dla byłych rządzących, wzywanych na przesłuchania lub zmuszonych do przesiadywania latami na rozprawach sądowych, by w końcu usłyszeć wyrok uniewinniający.  
Formą rozliczenia rządów, którego członkowie przecież w 90 procentach startują w kolejnych wyborach, są informacje o działaniach, które ich zdaniem przemawiają na ich korzyść, oraz krytyka ze strony kandydatów startujących z list partii opozycyjnych lub nowych na scenie politycznej, argumentujących, dlaczego dotychczas rządzący nie zasługują na przedłużenie im mandatu.
Rezultaty działań rządzących oceniają też Główny Urząd Statystyczny, bank centralny oraz rozmaite instytucje międzynarodowe.
W starych demokracjach, w których panują uświęcone przez dziesięciolecia lub nawet stulecia tradycje, zmiany rządów odbywają się w sposób cywilizowany. Premier oraz członkowie ustępującego rządu zapraszają swoich następców do gmachów urzędów i albo od razu zapraszają do konferencji z udziałem wiceministrów i innych ważnych urzędników, albo ustalają datę jej zwołania, żeby poinformować o tym, co było planowane, co zostało zrobione, a co nie, na jakim działania rozpoczęte są etapie, a czego w ogóle nie podjęto. A także, żeby odpowiedzieć na ewentualne pytania. I oczywiście kończy się to deklaracją gotowości służenia następcom informacją i radą w przyszłości.
Jeśli dobrze pamiętam, w polskiej praktyce politycznej zdarzało się to tylko w przypadkach oddawania władzy przez Sojusz Lewicy Demokratycznej w roku 1997, gdy władzę przejmowała Akcja Wyborcza "Solidarność" oraz w 2005 r., gdy premier Marek Belka przekazywał władzę Prawu i Sprawiedliwości. 
Trzeba wię postawić na koniec pytanie czy dla partii Kaczyńskiego nie liczy się dobro wspólne, jakim jest państwo, jego obywatele oraz ich bezpieczeństwo, gospodarka i inne aspekty życia społecznego w skali krajowej i w relacjach z okalającym światem? 
Dla mnie odpowiedź jest oczywista. Liczy się tylko dobro partii i dobre samopoczucie samego jej prezesa




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz