sobota, 21 listopada 2015

To już nie IV RP, to II PRL

Dwa tygodnie temu pozwoliłem sobie wyrazić opinię o powrocie IV Rzeczypospolitej. Nie przypuszczałem bowiem w najczarniejszych myślach, że partia, która wygrała wybory oraz prezydent państwa zaśmieją się Polakom w nos, że jej rządzący de facto prezes wyciągnie na pierwszy plan nie tylko wszystkie najciemniejsze postaci niesławnej IV  RP, ale część z nich osadzi na bardziej eksponowanych pozycjach, niż te, które opuściły osiem lat temu. Wyrazem pogardy dla społeczeństwa jest też powołanie na przewodniczących komisji sejmowych i senackich osób, które akurat w zakresie swoich kompetencji zapisały niechlubne karty, bądź to poprzez machinacje finansowe, bądź w sposób karygodny łamiąc prawo drogowe.
Na Facebooku przywołałem ostatnią bodaj i nieudaną powieść Romana Bratnego "Rok w trumnie", w której opisał on historię powołania na stanowisko ministra zdrowia człowieka zamieszanego w aferę z nielegalnym obrotem importowanymi "dewizowymi" wózkami inwalidzkimi. Bo jednak coś wspólnego ze służbą zdrowia już miał!

Nie słuchałem expose pani premier Szydło, nie spodziewałem się bowiem ani niczego nowego, ani wartego uwagi popisu oratorskiego, a poza tym źle znoszę jej sposób mówienia, kojarzący mi się z wiecznym zrzędzeniem. Z relacji wiem, że słusznie sobie darowałem. Wysłuchałem za to faktycznego expose, które wygłosił prezes PiS-u. Wiele było o potrzebie naprawienia kraju, o odzyskaniu podmiotowości na międzynarodowej scenie politycznej. Mnie ono mroziło. Brakowało tylko puenty, którą przeszło dziesięć lat temu wygłosił Andrzej Lepper: że Wersalu w tej izbie nie będzie.
Stanowiska partii opozycyjnych były dość nijakie. Jedynie mowa przewodniczącego Nowoczesnej było konkretne, przemyślane i dobre od strony perswazyjnej. Pierwsza jego część składała się ze zdań zaczynających się od słów "Nie dacie rady", będących zaprzeczeniem optymizmu zawartego w obu expose, z podaniem rzeczowych argumentów. I dodał, że rząd doprowadzi do tego, że będziemy jednak mieli Budapeszt w Warszawie, czyli VAT na poziomie co najmniej 27 %. Następnie zaznaczył, że kierowany przezeń klub poselski nie poprze rządu. Jednocześnie wyznaczył pola, w których dyskusja z partią rządzącą jest możliwa. Właściwie on jeden wystąpił jak na posła opozycji przystało. Nie dziw więc, że media dość zgodnie uznały, że oto pojawił się wyrazisty lider opozycji parlamentarnej.
Napisałem "stanowiska partii opozycyjnych", ale to co powiedział w imieniu swego klubu Paweł Kukiz, było faktycznie wyrazem poparcia dla rządu, a późniejsze publiczne wypowiedzi jego samego oraz innych posłów z jego klubu wskazują na to, że "Kukizowcy" sami skazali się na rolę przystawek dla Kaczyńskiego. Połknie je gładko, choć pewnie nawet nie poczuje smaku. Ewentualnie wypluje tylko neofaszystów.
Nowy rząd trwa dopiero kilka dni, więc jeszcze nie zdążył niczego nabroić. Wygłupił się tylko wicepremier i minister Kultury Piotr Gliński. Nie tym, że zapowiedział powołanie na wiceministrów mroczne postaci, bo po powołaniu do rządu Macierewicza, Ziobry i Kamińskiego nic już nie może dziwić. Chyba, żeby prezydent ułaskawił przebywającego w specjalnym ośrodku dla niebezpiecznych  dla otoczenia byłych więźniów Trynkiewicza, a zdominowany przez PiS Sejm powołał go na Rzecznika Praw Dziecka. Za niespotykany w demokracji skandal uznać należy wezwanie przez ministra kultury władz Dolnego Śląska o wstrzymanie wystawienia sztuki przez Teatr Polski we Wrocławiu. To się nie zdarzało nawet pod rządami Jaruzelskiego. Owszem, bezpieka uprzykrzała życie twórcom, na dywanik wzywani byli dyrektorzy i nawet ich dymisjonowano (jak np. Kazimierza Brauna we Wrocławiu), ale minister, a tym bardziej wicepremier rządu nie poważył się publicznie wezwać do wstrzymania wystawienia sztuki! Nie pamiętam, czy po skandalu z wystawieniem  "Dziadów" w 1968 r., zdarzył się podobny przypadek. Jeśli się zdarzyło, to wiedzą o tym dyrektorzy teatrów.
Natomiast eksces za ekscesem stają się dziełem prezydenta oraz Sejmu i Senatu. Prezydent niemal codziennie dowodzi, że jest marionetką w rękach prezesa Kaczyńskiego. Sam chyba nie jest ani taki głupi, ani cyniczny, żeby z jednej strony miesiącami nie podpisywać nominacji sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a  z drugiej bez zasięgnięcia jakichkolwiek opinii prawnych ułaskawić ludzi, którzy nawet na to nie czekali, gdyż liczyli na wyrok uniewinniający w wyższej instancji lub złożyć podpis pod ustawą, która została wydrukowana zanim Senat ją przyjął (ale tymczasem przyjął bez poprawek). I tak się właśnie dokonał się zamach nowej władzy na Trybunał Konstytucyjny.
Parlament zaś zdolny jest w ciągu jednego dnia przeprowadzić cały proces legislacyjny, tj. przyjąć projekt ustawy, uchwalić ustawę bez rozpoznania przez służby prawne, komisje i podkomisje sejmowe, wydrukować ustawę, zapewnić natychmiastowe przyjęcie jej przez Senat i jeszcze zapewnić sobie podpis pod nią prezydenta. Powstaje pytanie, po co w takim razie w Sejmie opozycja, po co powołuje się komisje i podkomisje sejmowe i senackie. Chyba już tylko w charakterze dekoracji, lub - jak w przypadku  śmiesznego i groźnego zarazem ugrupowania Kukiz '15 - potakiwaczy, czyli pożytecznych idiotów. Czyli mniej więcej tak, jak w PRL-u potakiwaczami były ZSL i SD, a opozycją niewielkie Koło Poselskie Znak. Tylko w zmienionych proporcjach.
Trudno więc o złudzenia - szybkimi krokami zmierzamy do PRL-u bis w wersji gomułkowskiej. Bo jednak komuna w czasach Gierka, a nawet Jaruzelskiego (z wyjątkiem epizodu stanu wojennego) była bardziej liberalna. Przynajmniej z pozoru, bo Służba Bezpieczeństwa nie cackała się zbytnio z tymi, co stawali władzy okoniem. Ale jeśli  w ciągu jednej nocy Kaczyński potrafił zmienić obsadę stanowisk kierowniczych w służbach specjalnych, to chyba nie po to, żeby się z opozycją cackała.
Do opanowania a nowo zostały jeszcze media. Komisarze (w randze ministrów) zostali już powołani. Nie ma jeszcze tylko terminu kolejnej "nocnej zmiany".
Oczywiście, poza opozycją, która w Sejmie daleka jest od podjęcia solidarnych działań (poza przypadkiem wspólnego opuszczenia sali posiedzeń Sejmu) zaczął się zmasowany rwetes w Internecie, zwłaszcza na Facebooku. Powstają wciąż nowe grupy wyrażające sprzeciw, a ostatnio także Komitet Obrony Demokracji. Mam jednak obawy, że raczej spełnią one funkcje swoistego wentylu bezpieczeństwa, podczas gdy konieczne są działania. Oczywiście legalne, a więc manifestacje, wiece, zbieranie podpisów pod listami protestacyjnymi, wnioskami o referenda itd.  Póki jeszcze będą uznawane za legalne. Bo Błaszczak jako minister spraw wewnętrznych jest  równie niesamodzielny co Duda i zrobi wszystko, co mu prezes każe. A Sejm i Senat oraz prezydent mogą w jeden dzień uchwalić ustawę regulującą na nowo prawo o zgromadzeniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz