Zbigniew Hołdys, były rockowiec, znany z kilku zapamiętanych hitów, stał się kilka lat temu znakomitym publicystą, znanym z przenikliwości, niekonwencjonalnych skojarzeń i dość wyrazistego języka. Jeśli sięgam po "Newsweeka", to między innymi w nadziei na nowy felieton tego autora.
Tym razem jednak napisał dla "Wyborczej", podobno dlatego, że napisał za długi tekst jak na potrzeby "Newsweeka", który przecież zamieszcza teksty jeszcze dłuższe.
Autor daje w nim wyraz swemu zniecierpliwieniu niemrawością dwóch największych partii opozycyjnych, które rzeczywiście reagują co najwyżej zdawkowo na coraz dalej idącym procesem podporządkowywania sobie instytucji państwa przez partię zwącą się jak na ironię Prawo i Sprawiedliwość. To już nie jest droga do autorytaryzmu, lecz do dyktatury. A jeśli wziąć pod uwagę tolerancję przez rząd dla ekscesów przez organizacje nie kryjące swoich sympatii dla faszyzmu, zapraszanie ich na oficjalne uroczystości państwowe oraz coraz częstsze przypadki pobicia cudzoziemców lub nawet Polaków o ciemniejszej karnacji lub mówiących w obcych językach, to można mówić o pełzającej faszyzacji państwa.
Tym razem jednak napisał dla "Wyborczej", podobno dlatego, że napisał za długi tekst jak na potrzeby "Newsweeka", który przecież zamieszcza teksty jeszcze dłuższe.
Autor daje w nim wyraz swemu zniecierpliwieniu niemrawością dwóch największych partii opozycyjnych, które rzeczywiście reagują co najwyżej zdawkowo na coraz dalej idącym procesem podporządkowywania sobie instytucji państwa przez partię zwącą się jak na ironię Prawo i Sprawiedliwość. To już nie jest droga do autorytaryzmu, lecz do dyktatury. A jeśli wziąć pod uwagę tolerancję przez rząd dla ekscesów przez organizacje nie kryjące swoich sympatii dla faszyzmu, zapraszanie ich na oficjalne uroczystości państwowe oraz coraz częstsze przypadki pobicia cudzoziemców lub nawet Polaków o ciemniejszej karnacji lub mówiących w obcych językach, to można mówić o pełzającej faszyzacji państwa.
Trudno się nie zniecierpliwić tym, że partie opozycyjne poprzestają na głosowaniu przeciw niedemokratycznie wprowadzanych ustawom i uchwałom (choć w sprawie tzw. rzezi wołyńskiej głosowały ręka w rękę z PiS-em, powodując - z czym należało się liczyć - jeszcze bardziej absurdalną reakcję ukraińskiej Dumy) i komentowaniu poczynań rządu oraz większości parlamentarnej w mediach. A przy okazji kopiąc się nawzajem po kostkach, co sprawia wrażenie, że jakby straciły z horyzontu najważniejszy cel, jakim powinno być powstrzymywanie marszu PiS do dyktatury.
Dostało się też Komitetowi Obrony Demokracji, którego intensywność działania chyba jednak zmalała, a w każdym razie stała się mniej widoczna. Nie tylko w oczach Hołdysa, ale także przeważającej większości tych, którzy pokładali w tym spontanicznie zrodzonym ruchu, który w początkach swej aktywności potrafił zwołać do Warszawy manifestacje z udziałem dziesiątek tysięcy ludzi, a w innych dużych miastach po kilka tysięcy.
Niestety, ruch postanowił się się zinstytucjonalizować i tu i ówdzie stało się to, czego się obawiałem, mając w pamięci to, co działo się w partiach, którym sprzyjałem. Zaczęły się podchody, oskarżenia, lekceważenie zapisów dopiero co przyjętego statutu. Zaginęła też moja deklaracja, ale mimo sugestii, żebym wypełnił drugi raz, postanowiłem się powstrzymać, przynajmniej na jakiś czas, od przystąpienia do stowarzyszenia. W nadziei, że przywrócone zostaną dobre obyczaje. Owszem, będę w miarę możliwości robił tłum na manifestacjach (jeśli potrafię odróżnić ważne od nieważnych, do których będą zapraszały osoby nie uznawane przez zarząd lokalny), podpisywał się pod apelami i wnioskami, ale na tym chyba przyjdzie mi poprzestać.
Owszem, władze KOD-u na szczeblu centralnym przez całą wiosnę i lato tworzą pikietę przed gmachem rządu, organizują też pikiety w różnych miejscach stolicy, Mateusz Kijowski i jego najbliżsi współpracownicy starają się być wszędzie tam, nawet w niewielkich miejscowościach, gdzie ludzie gotowi są się zorganizować lub przynajmniej więcej wiedzieć o tym, o co chodzi w demokracji jak można próbować jej bronić.
Wiele robią też ogniwa lokalne, szczególnie w Gdańsku, Krakowie czy Opolu. Wiele dzieje się też we Wrocławiu. Ostatnio gościł tu z inicjatywy KOD Lech Wałęsa i jak wiem z relacji, był to ten sam wielki Lech, jak w okresie poprzedzającym stan wojenny i potem, gdy wyszedł z internowania. Nie mogłem być, gdyż w czasie, gdy można było ubiegać się o wejściówki byłem w szpitalu. Jet wystawa "Wolność jest w nas" w centrum miasta.
Trudno tego nie docenić, ale łatwo nie zauważyć. I łatwo uznać, że to jednak są działania nie na miarę konieczności.
Hołdys pokazuje przykłady działań, których mu brakuje, a które można podjąć bez obawy, że ktoś uzna je za niedemokratyczne.
Partie, które ostro skrytykował publicysta na razie nie odniosły się do jego manifestu. I trudno oczekiwać, że zrobią to w najbliższym czasie. Biorą dotacje z kieszeni podatników za samo chodzenie do Sejmu czy Senatu, ale za nic mają sobie ich los.
Zareagował za to Prof. Jan Hartman, krytykując Hołdysa za brak wiedzy o poczynaniach KOD-u oraz za krytykanctwo. I wyliczył całą litanię działań, o których Hołdys powinien był wiedzieć i sam wziąć się do roboty. Za nieusprawiedliwione uznał porównywanie KOD-u do KOR-u, bo lata musiały minąć, zanim za KOR-em poszli inni. Nie wziął jednak pod uwagę, że KOR działał w innych warunkach, że za opozycyjność się siedziało lub było narażonym na całą gamę represji, że mimo podania nazwisk działaczy poczynania obliczone na szerszą skale odbywały się w konspiracji lub było się zdanym na zagraniczne rozgłośnie nadające na Polskę i że nie było tak doskonałego narzędzia komunikacji jak internet.
Zawrzało na forum dolnośląskiego KOD-u. O ile początkowo odezwały się głosy sugerujące uważną lekturę manifestu i pochwały dla jego autora, później głos zabrali lokalni aktywiści, zarzucając mu nieznajomość stanu rzeczy i pisanie kłamstw oraz wyrażając satysfakcję, że Hartman wdeptał Hołdysa w ziemię. Zarzucono też autorowi manifestu krytykanctwo. Że zamiast działać - krytykuje. Próbowałem polemizować i wskazywać, że taki ogląd stanu rzeczy, jaki ma Hołdys jest usprawiedliwiony, bo nie każdy z uwagą śledzi poczynania KOD-u na szczeblu centralnym i lokalnym i nie każdego zadowalać musi to, co jest robione. A także, że nie od każdego należy oczekiwać działania. Wystarczy czasem dać impuls do działania tym, którzy czują do tego powołani lub zostali powołani. Pisałem, że wytykanie Hołdysowi krytykanctwa to jakby oczekiwać od Reymonta, że zamiast pisać o doli robotników w Łodzi i próbować tym sposobem poruszyć serca tysięcy ludzi, to jakby wzywanie Reymonta, żeby sam stworzył fabrykę i pokazał, jak należy traktować ludzi pracy. W odpowiedzi przeczytałem, że... Hołdysowi daleko do Reymonta. Więc mało, że krytykant, to nie tak uzdolniony jak Reymont! Ręce opadają!
Na szczęście, jak zwykle mądrze odniósł się do manifestu Mateusz Kijowski, który przyznał jego autorowi rację gdy idzie o opis stanu rzeczy, wyjaśnił jego podłoże, podziękował za zainicjowanie dyskusji i zaprosił Hołdysa do połączenia sił z KOD-em. Nie sądzę, żeby w takiej sytuacji zaproszenie nie zostało przyjęte.
Niestety, ruch postanowił się się zinstytucjonalizować i tu i ówdzie stało się to, czego się obawiałem, mając w pamięci to, co działo się w partiach, którym sprzyjałem. Zaczęły się podchody, oskarżenia, lekceważenie zapisów dopiero co przyjętego statutu. Zaginęła też moja deklaracja, ale mimo sugestii, żebym wypełnił drugi raz, postanowiłem się powstrzymać, przynajmniej na jakiś czas, od przystąpienia do stowarzyszenia. W nadziei, że przywrócone zostaną dobre obyczaje. Owszem, będę w miarę możliwości robił tłum na manifestacjach (jeśli potrafię odróżnić ważne od nieważnych, do których będą zapraszały osoby nie uznawane przez zarząd lokalny), podpisywał się pod apelami i wnioskami, ale na tym chyba przyjdzie mi poprzestać.
Owszem, władze KOD-u na szczeblu centralnym przez całą wiosnę i lato tworzą pikietę przed gmachem rządu, organizują też pikiety w różnych miejscach stolicy, Mateusz Kijowski i jego najbliżsi współpracownicy starają się być wszędzie tam, nawet w niewielkich miejscowościach, gdzie ludzie gotowi są się zorganizować lub przynajmniej więcej wiedzieć o tym, o co chodzi w demokracji jak można próbować jej bronić.
Wiele robią też ogniwa lokalne, szczególnie w Gdańsku, Krakowie czy Opolu. Wiele dzieje się też we Wrocławiu. Ostatnio gościł tu z inicjatywy KOD Lech Wałęsa i jak wiem z relacji, był to ten sam wielki Lech, jak w okresie poprzedzającym stan wojenny i potem, gdy wyszedł z internowania. Nie mogłem być, gdyż w czasie, gdy można było ubiegać się o wejściówki byłem w szpitalu. Jet wystawa "Wolność jest w nas" w centrum miasta.
Trudno tego nie docenić, ale łatwo nie zauważyć. I łatwo uznać, że to jednak są działania nie na miarę konieczności.
Hołdys pokazuje przykłady działań, których mu brakuje, a które można podjąć bez obawy, że ktoś uzna je za niedemokratyczne.
Partie, które ostro skrytykował publicysta na razie nie odniosły się do jego manifestu. I trudno oczekiwać, że zrobią to w najbliższym czasie. Biorą dotacje z kieszeni podatników za samo chodzenie do Sejmu czy Senatu, ale za nic mają sobie ich los.
Zareagował za to Prof. Jan Hartman, krytykując Hołdysa za brak wiedzy o poczynaniach KOD-u oraz za krytykanctwo. I wyliczył całą litanię działań, o których Hołdys powinien był wiedzieć i sam wziąć się do roboty. Za nieusprawiedliwione uznał porównywanie KOD-u do KOR-u, bo lata musiały minąć, zanim za KOR-em poszli inni. Nie wziął jednak pod uwagę, że KOR działał w innych warunkach, że za opozycyjność się siedziało lub było narażonym na całą gamę represji, że mimo podania nazwisk działaczy poczynania obliczone na szerszą skale odbywały się w konspiracji lub było się zdanym na zagraniczne rozgłośnie nadające na Polskę i że nie było tak doskonałego narzędzia komunikacji jak internet.
Zawrzało na forum dolnośląskiego KOD-u. O ile początkowo odezwały się głosy sugerujące uważną lekturę manifestu i pochwały dla jego autora, później głos zabrali lokalni aktywiści, zarzucając mu nieznajomość stanu rzeczy i pisanie kłamstw oraz wyrażając satysfakcję, że Hartman wdeptał Hołdysa w ziemię. Zarzucono też autorowi manifestu krytykanctwo. Że zamiast działać - krytykuje. Próbowałem polemizować i wskazywać, że taki ogląd stanu rzeczy, jaki ma Hołdys jest usprawiedliwiony, bo nie każdy z uwagą śledzi poczynania KOD-u na szczeblu centralnym i lokalnym i nie każdego zadowalać musi to, co jest robione. A także, że nie od każdego należy oczekiwać działania. Wystarczy czasem dać impuls do działania tym, którzy czują do tego powołani lub zostali powołani. Pisałem, że wytykanie Hołdysowi krytykanctwa to jakby oczekiwać od Reymonta, że zamiast pisać o doli robotników w Łodzi i próbować tym sposobem poruszyć serca tysięcy ludzi, to jakby wzywanie Reymonta, żeby sam stworzył fabrykę i pokazał, jak należy traktować ludzi pracy. W odpowiedzi przeczytałem, że... Hołdysowi daleko do Reymonta. Więc mało, że krytykant, to nie tak uzdolniony jak Reymont! Ręce opadają!
Na szczęście, jak zwykle mądrze odniósł się do manifestu Mateusz Kijowski, który przyznał jego autorowi rację gdy idzie o opis stanu rzeczy, wyjaśnił jego podłoże, podziękował za zainicjowanie dyskusji i zaprosił Hołdysa do połączenia sił z KOD-em. Nie sądzę, żeby w takiej sytuacji zaproszenie nie zostało przyjęte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz