poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Ukraina należy do Europy. A w każdym razie do niej pretenduje

Po przeczytaniu wywiadu-rzeki Izy Chruścińskiej z Oksaną Zabużko (Ukraiński palimpsest) uświadomiłem sobie siłę ukraińskiej kultury, w Polsce znanej właściwie tylko z nazwisk Tarasa Szewczenki, Łesi Ukrainki, bo już wielki reżyser filmowy Ołeksandr Dowżenko wrzucony został wraz z filmowcami białoruskimi, litewskimi czy gruzińskimi do wielkiego wora kina radzieckiego. Faktem jest wprawdzie, że mogli tworzyć filmy tylko w Lenfilmie lub Mosfilmie w języku rosyjskim.
W okresie sowieckim w języku narodowym ukraińskim mogły powstawać tylko powieści produkcyjne, najlepiej osadzone w realiach wiejskich, folklor nakazany był też kompozytorom muzyki, malarzom czy twórcom teatralnym. Próby tworzenia sztuki artystycznej kończyły się dla twórców w najlepszym razie wykluczeniem ze związków twórczych, a na ogół kończyły się zsyłkami za Ural z paragrafu o uprawianiu propagandy nacjonalistycznej.
Istniał ruch dysydencki, który poczuł się trochę bezpieczniej w wyniku KBWE. W tym nurcie tworzył pochodzący z Łucka Mykoła Riabczuk, autor dość znanego eseju Dwie Ukrainy, który stał się jakby nie zrealizowanym jeszcze do końca scenariuszem wydarzeń w jego kraju. Lata prześladowań, polegających głównie na zakazie opuszczania kraju oraz utrudnianiu publikacji powetowały mu uczelnie i rozmaite inne instytucje zagraniczne po 1990 roku. Bywał zapraszany na całe semestry wykładów i honorowany prominentnymi nagrodami. Obecnie jest profesorem cieszącej się wysokim prestiżem Akademii Kijowsko-Mohylańskiej oraz przewodniczącym jury przyznawanej we Wrocławiu corocznej Nagrody Literackiej Europy Wschodniej "Angelus".



Eseje Riabczuka od lat osiemdziesiątych publikowane były w polskiej prasie niezależnej. Część z nich, publikowana już wcześniej w czasopismach polskich lub ogłaszana w internecie zebrana została w niezbyt pokaźnym tomie zatytułowanym Ogród Metternicha (Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław, 2010). Architekt porządku europejskiego na cały bez mała wiek dziewiętnasty, wyraził się podobno, że wszystko, co mieści się na wschód od płotu jego ogrodu, to już wschód, nie wart zainteresowania, ani pielęgnowania. W przeciwieństwie do ogrodu europejskiej kultury i cywilizacji.
Jest to zatem pewna prowokacja ze strony autora,  który zaznacza: "Książka w istocie dotyczy właśnie naszej przynależności i nieprzynależności do Europy, obecności i nieobecności, włączenia i wykluczenia - formalnego, instytucjonalnego i symbolicznego, czyli intelektualnego; różnych sposobów bycia Europejczykami i różnych dróg pokonywania "płotu Metternicha".
Porusza on w swoich esejach, przemówieniach i artykułach publicystycznych dość rozległy krąg tematów, ale wciąż krąży wokół Ukrainy, tożsamości jej mieszkańców i  relacji tożsamości ukraińskiej z kulturą europejską.  Podaje wiele powodów, żeby uzasadnić prawomocność Ukraińców do poczuwania się Europejczykami, ale nie ukrywa, że mają oni jeszcze wiele zadań do odrobienia.  
Wielce wymowna jest tu jego opowieść o tym, jak towarzyszył pewnej rodzinie żydowskiej, która ok. 2000 r. zjechała się ze Stanów, Francji i Izraela na Ukrainę, żeby przebyć szlak swoich nieżyjących rodziców. Chciał im ją pokazać z jak najlepszej strony, ale zaskrzeczała rzeczywistość: on, można rzec już obywatel świata dopiero w ich obecności dostrzegł nie tylko to, że nawet w luksusowych hotelach obliczonych na cudzoziemców, panuje nadmierny formalizm, brud, oczekiwanie na zapłatę "pod stołem" pomimo wyższych cen niż dla krajowców, ale uświadomił sobie też, że sam dał się uwieść zmitologizowanej historii swego narodu, który wyłącznie był gnębiony, sam zaś jeśli występował zbrojnie,m to w obronie. W trakcie dysputy nad ukraińskim antysemityzmem, na co replikował opowieścią o Hołodomorze, usłyszał, gdy jeden z jego oponentów rzekł do drugiego: Ukraińcy maja cudowne przysłowie: "Własne g... nie śmierdzi". Swoją drogą do nas też to przysłowie pasuje.
Nietrudno zgadnąć, że autorowi bliska jest polska kultura i ważne są relacje polsko-ukraińskie. Jak pisze, w okresie komunizmu oknem na świat były dla niego książki i czasopisma polskie, dla czytania których nauczył się polskiego. Słuchałem w radio kilku jego wywiadów. Mówi z ukraińskim akcentem, czasem wtrąca słowa z kręgu języków łacińskich, które zdają mu się obecne też w polszczyźnie (np. internacjonalny), ale z wyraźną troską o poprawność gramatyczną. Udało mu się nawet otrzymywać mniej więcej regularnie paryską "Kulturę", z której robił streszczenia na potrzeby ukraińskich środowisk niezależnych. Ciekawił mnie jego stosunek do rzezi banderowskiej. Otóż według niego w całej Ukrainie kultywowana jest pamięć ucisku Polaków wobec Ukraińców, a wręcz nieznany jest bezmiar zbrodni sprzed ponad 70 lat. Tłumaczy to nie tylko pamięcią o polskich rządach w okresie II Rzeczypospolitej, ale też... propagandą sowiecką, dążącej do zasiania nieufności żołnierzy Armii Radzieckiej wysyłanych do garnizonów na terenach Polski. Spodziewałem się jaśniejszego stanowiska.
Autor pisze o swoich relacjach z Czechami, Węgrami, o Mundialu we Francji w 1998 r. i jego społecznych i politycznych uwikłaniach. Warte uwagi są jednak dwa ostatnie eseje: o odpowiedzialności intelektualistów z jego własnej perspektywy oraz o wolności. Jego dewizą jest wykonywać swoją rolę maksymalnie porządnie. Nie zniżać się do pisania na użytek propagandy, a więc uciekając się do prostych prawd i uogólnień, lecz tak, jak mu dyktuje wiedza, sumienie i poczucie odpowiedzialności. Twierdzi, że wystrzega się piszących "dla ludu" i tekstów pisanych "dla ludu". Niezbyt może odkrywcze, ale niejednego upewni o słuszności obranej drogi.
Pisząc zaś o wolności wraca do beztroskiego dzieciństwa w Łucku, kiedy nie musiał się martwić co można powiedzieć i nie wiedział, że mogą być jakieś ograniczenia. Poznał je potem w szkole. I wrócił do 1989 r., gdy po licznych perturbacjach zajął wreszcie miejsce w samolocie lecącym do Edynburga na międzynarodowy kongres i samolot oderwał się od ziemi. Przeżył wtedy euforię, gdy zobaczył ziemię z góry i wiedział, że już go nie zawrócą. Ale dodaje, że wolność nie zawsze wiąże się z poczuciem euforii czy szczęścia, na ogół zdarza się to rzadko. Głównie bowiem trzeba jej strzec cna użytek ogólny i swój własny.
Kto interesuje się życiem duchowym współczesnej Ukrainy, dziejami jej ostatnich dziesiątek lat, z przeczytania tej niewielkiej książki będzie miał satysfakcję.
Jedyne, co mnie zdziwiło, to pisanie o rzece Łabie jako o Elbie. Czy instytucja naukowa, jaką jest Kolegium Europy Wschodniej, wydawca tej książki, nie przykłada wagi do takich drobiazgów?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz