poniedziałek, 23 października 2017

Czy warto (jeszcze) stawiać na Platformę?

Mam ambiwalentny stosunek do tej partii. Dość, że ani sześć lat temu, ani dwa nie oddałem na nią głosu. O ile w 2007 r. była jedyną alternatywą dla PiS i deklarowała rozliczenie dwóch lat fatalnych rządów, o tyle po czterech latach widoczne już było, że i ta obietnica i wiele innych głoszone były tylko na użytek kampanii wyborczej. Nie lepiej było po następnych czterech latach. Owszem, powstały autostrady, stadiony i Orliki, wyrazem realizmu i iw pewnym stopniu także odwagi były ustawy o przesunięciu kapitału emerytalnego z OFE do ZUS oraz podniesienie wieku emerytalnego, a w pewnym sensie także posłanie sześciolatków do szkoły. Ale w kwestiach społecznych partia czyniła tylko tyle, ile poszczególnym grupom społecznym, np. rodzicom dzieci niepełnosprawnych, udało się wyszarpać w drodze strajków i protestów. No, byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał o wydłużeniu urlopu macierzyńskiego do roku i umożliwieniu wykorzystania jego części przez ojców oraz o zasiłkach dla rodziców przez pierwszy rok po urodzeniu dziecka. Niestety, rząd koalicji uczynił to zbyt późno i nie wykorzystał tego faktu propagandowo, bo trwała już w najlepsze kampania wyborcza.
O, właśnie! To była koalicja, w której partii centrowo-liberalnej  z dość wpływowym prawym skrzydłem, towarzyszyła partia konserwatywno-ludowa mocno związana z Kościołem, co utrudniało lub zgoła czyniło niemożliwym przeprowadzenie ustaw o charakterze równościowym.

Tymczasem partia Kaczyńskiego objąwszy władzę dąży do zawłaszczenia państwa i jego instytucji idąc po trupach instytucji strzegących demokracji i praworządności wewnątrz kraju i pryncypiów racji stanu w stosunkach z zagranicą. Opozycja okazała się w tej sytuacji bezsilna. Cóż z tego, że szef największej partii opozycyjnej ogłosił, że będzie ona totalną opozycją i że wobec zamiarów eskalacji niszczenia demokracji oznajmia z trybuny sejmowej "nie pozwolimy na to", skoro okazuje się, że najsilniejszy opór okazał prezydent państwa, który zorientował się, że traci resztki przysługujących mu prerogatyw. Bo jednak nie o dobro państwa i obywateli mu idzie, tylko o pozycje swego urzędu i jego, jako urząd ten sprawującego.
Również druga partia opozycyjna, która zdawała się wyrastać na poważną siłę polityczną, po roku straciła impet. W efekcie gdy pojawiła się szansa na osłabienie partii rządzącej w grudniu zeszłego roku i gdy jeszcze istniał silny opór społeczny, poświęcenie szeregowych posłów obu partii, okupujących w święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku sale sejmowe zostało w beztroski sposób zniweczone przez pozbawionych wyczucia politycznego i poczucia przyzwoitości liderów.
Moje nadzieje na odrodzenie się Platformy pobudziła konwencja przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Jej lider, którego mimo to trudno uznać za polityka wielkiego formatu, wygłosił przemówienie programowe, bardziej wprawdzie obliczone na wybory parlamentarne niż samorządowe, ale jednak była to całościowa wizja państwa rządzonego przez PO wspólnie z Nowoczesną, gotową zjednoczyć z nią swoje siły, choć na dość twardo postawionych warunkach wstępnych.
Nie podoba mi się tylko skrajnie konserwatywne podejście do kwestii praw kobiet. Nie tylko zresztą mnie. Organizacje kobiece dość wyraźnie deklarują, że im się ta wizja państwa nie widzi. Rozumiem je i  poparłbym ich opór zdecydowanie. Tymczasem jednak przeczytałem w "Wysokich Obcasach" wywiad z irańską laureatką Pokojowej nagrody Nobla Szirin Ewadi, bojowniczki o prawa kobiet w swoim kraju, żyjąca jednak na emigracji, bo we własnym kraju groziłoby jej uwięzienie. Powiedziała ona, że gdy tylko obalony został - w 1977 r. - szach i rządy objęli imamowie, na początek przywrócili wielożeństwo mężczyzn, a potem ograniczenia praw kobiet szły coraz dalej. Co prawda, ostatnio nawet pozwolono im prowadzić samochód, o ile mąż się zgodzi. Ale jednak nie kryje ona swego przekonania, że rządy szacha były bardziej liberalne i znośne dla kobiet. Tak więc wprawdzie nie można by liczyć na zmianę tzw. kompromisowej ustawy w kwestii przerywania ciąży (bo cóż to za kompromis, który  zawarli rządzący mężczyźni z Kościołem ignorując głos najbardziej zainteresowanych?!), ale nie byłoby zagrożone prawo do korzystania z zawartych w niej wyjątków, wróciłby standardy związane z powodem i finansowane zapłodnienie in vitro. No i jednak byłyby szanse skutecznego dobijania się o liberalizację tej de facto restrykcyjnej ustawy z 1993 r..
Dziś jedna z działaczek lewicy ogłosiła, że chciałaby w końcu nie głosować "przeciw", lecz "za". Jest jednak kwestia, jak można i należy rozumieć "przeciw" i  "za". Owszem głosowanie na PO będzie głosowaniem przeciw PiS, ale będzie też głosowaniem za partią, która nie chce odebrać praw socjalnych, które wprowadziła partia Kaczyńskiego, lecz nawet je rozszerzyć, ale także - a nawet w moim odczuciu przede wszystkim - przywrócić ład demokratyczny i właściwy status instytucjom stojącym na jego straży.
Ale jeszcze stanowczo za wcześnie, żeby dziś wygłaszać moją własną deklarację.
Znaleziony obrazPodobny obraz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz