niedziela, 3 kwietnia 2016

Znów maszerowałem w obronie konstytucji i demokracji

Obóz rządzący nie tylko nie zaprzestał niszczenia demokracji i jej instytucji oraz zawłaszczania wszystkiego, czego się da, ale dostarcza wciąż nowych powodów do sprzeciwu i zatroskania o los Polski.
Niemal codziennie dowiadujemy się o posłaniu nie posiadających żadnych wymaganych kwalifikacji fachowych pociotka któregoś z polityków PiS na intratną posadę w spółkach skarbu państwa lub w instytucjach administracji publicznej, a posłom kładzie się do uchwalenia kolejne absurdalne ustawy, m.in. uniemożliwiającą osobom będącym w posiadaniu ziemi w swobodnym nią dysponowaniu przy jednoczesnym daniu swobody osobom duchownym, o daniu zielonego światła ministrowi ochrony środowiska do niszczenia owego środowiska, a nie wiadomo, jakich zapisów można się spodziewać w przygotowywanej ustawie o zwalczania terroryzmu. Nikt rozsądny nie ma złudzeń, że posłuży ona do radykalnego ograniczenia wolności obywateli. Zwłaszcza tych, którym z PiS-em i jego stylem rządzenia nie po drodze. 

Przy tym wszystkim poseł Kaczyński (dziś obecna na marszu p. red. Renata Kim z "Newsweeka" zasugerowała, żeby tak o nim mówić, a nie jako o prezesie, bo odbierze się mu nieco ważności) posuwa się do coraz bardziej podłych słów nienawiści o opozycji. Komuniści i złodzieje, cykliści i wegetarianie to mało. Ostatnio wyraził się o nich jako o "elemencie animalnym", czym pozbawił ich cech ludzkich. Trudno nie skojarzyć tego zabiegu z określeniami Żydów przez propagandę hitlerowską świniami i robactwem czy nazywaniem "wrogów socjalizmu" przez sowieckiego prokuratora Andrieja Wyszynskiego nędznymi psami. Bo jak się wroga odczłowieczy, wtedy nikną skrupuły, gdy można go zwalczać.
Jakby tego było mało, w ostatnim dniu marca episkopat ogłosił, że w niedziele odczytany zostanie list biskupów wzywający władze do całkowitego zakazu aborcji, a politycy PiS-u natychmiast pospieszyli z deklaracjami poparcia dla tej idei. Trudno to nazwać inaczej niż przejawem barbarzyństwa. Oznaczać będzie bowiem nakaz urodzenia dziecka z gwałtu, urodzenia dziecka martwego lub niezdolnego do przeżycia choćby kilku dni oraz nakaz urodzenia nawet wtedy, gdy grozić to będzie życiu lub zdrowiu matki.


Dowiedziałem się, że w Warszawie podczas czytania owego listu biskupów kilkanaście kobiet wyszło z kościoła. I trudno przypuszczać, żeby kiedykolwiek już do niego wróciły.
Więc gdy ogłoszono, że Komitet Obrony Demokracji organizuje we Wrocławiu marsz, do którego zaproszono też zwolenników KOD-u z całej południowo-zachodniej Polski, nie mogłem nie pójść. Nie tylko, żeby wyrazić moją własną potrzebę powrotu do ładu demokratycznego i swoją obecnością przyczynić się do masowości imprezy, ale także dlatego, że znajdę się wśród tysięcy ludzi, którym droga jest demokracja i którzy umieją to okazać w w sposób mądry i kulturalny, czasem niepozbawiony dowcipu. A także żeby wysłuchać wypowiedzi ludzi, których sobie cenię ze względu na ich dotychczasowy dorobek polityczny, artystyczny lub naukowy. Nawet jeśli nie dowiem się niczego nowego, to jednak zdarza mi się usłyszeć oryginalne ujęcia zagadnień i zyskać satysfakcję, że ci ludzie myślą podobnie jak ja. Tym razem przemówiły do mnie zwłaszcza wystąpienia profesorów Wiszniewskiego, Nowotarskiego i Turko, lidera Nowoczesnej Ryszarda Petru (odbija mu się wciąż czkawką "światełko w tunelu" i wprawdzie nie wprost, ale musiał się z niego tłumaczyć), byłego długoletniego szefa wrocławskiej redakcji "Gazety Wyborczej" Jerzego Sawki oraz Lecha Raczaka z Poznania, twórcy legendarnego "Teatru Ósmego Dnia", o czym zapowiadająca go spikerka chyba nie wiedziała. Miał być Mateusz Kijowski, ale bardziej pilna była jego obecność w Stanach Zjednoczonych. Odczytano jednak jego list. Tak się składa, że nie uwiodły mnie wystąpienia kobiet, których przy mikrofonie było nieco tylko mniej niż mężczyzn. I to one głównie wyrażały protest przeciw zamiarowi całkowitego zakazu aborcji. Ale otrzymywały brawa co najmniej tak samo burzliwe niż mający lepiej opanowane techniki wystąpień publicznych mężczyźni.
Przypiąłem więc sobie znaczek KOD do marynarki, do kieszeni włożyłem wydrukowane teksty śpiewanych w takich razach  pieśni i ruszyłem w drogę. W tramwaju podobne znaczki miało jeszcze kilka osób, a gdy wysiadałem już tramwaju jakaś starsza pani poklepała mnie po ranieniu i powiedziała, że sama nie może pójść, ale popiera KOD.
W Rynku były już tysiące ludzi, a zanim marsz ruszył całkowicie zapełniła się zachodnia część Rynku zwana Placem Gołębim oraz część południowa aż do ulicy Oławskiej. A długość kolumny w marszu pozwala na stwierdzenie, że zebrało się nas kilkanaście tysięcy. Spotkałem wśród nich wielu znajomych z naszej uczelni i z innych oraz ze środowisk ludzi kultury oraz mediów.
Maszerowaliśmy dość raźnym krokiem i doszliśmy do Placu Wolności. Któryś z mówców otrzymał burzliwa owację po wyrażeniu nadziei, że ten plac zawsze będzie miał tę sama nazwę. Miał ją co prawda także w okresie PRL-u, ale wtedy jeszcze żył człowiek, którego brat chciałby, żeby jego imię miały najbardziej reprezentacyjne place polskich miast. Po wyczerpaniu listy mówców miały odbyć się jeszcze akty złożenia kwiatów przed dwoma pobliskimi pomnikami. Ale ja już wtedy skierowałem swoje kroki tam, gdzie zawsze kończy się mój udział w tego rodzaju imprezach. Czyli w pubie "Szynkarnia".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz