czwartek, 17 marca 2016

Czy demokracja nieliberalna jest możliwa?

Zanim odpowiem, a odpowiedź jest oczywista, bo takie demokracje są, może nawet są w większości krajów świata, należałoby wyjaśnić, co oznacza pojęcie demokracja liberalna. Dla jako tako zorientowanych w problematyce prawno-konstytucyjnej i politologicznej odpowiedź jest jasna. Są to rządy ludu dla ludu i sprawowane przez lud. To znaczy przez jego przedstawicieli wybranych w wolnych, powszechnych i sprawiedliwych wyborach. Ale sprawowane w ramach obowiązującego prawa i z poszanowaniem praw obywatelskich, co oznacza, że z uwzględnieniem praw mniejszości.
Wyjaśnienie to zdało mi się konieczne, gdyż na skutek dominujących w ciągu ostatnich ponad 30 lat rządów neoliberalnych, W Stanach Zjednoczonych oraz większości krajów europejskich, po 1989 r. także w Polsce, gdzie ekonomią rządziła "twarda ręka rynku", co prowadziło do szybko rosnących nierówności społecznych, liberalizm zyskał paskudne konotacje. Był bowiem używany zamiennie na oznaczenie neoliberalizmu. Sam byłem świadkiem obruszenia się prof. Balcerowicza, gdy ktoś w dyskusji z nim użył tego słowa, gdyż odebrał je jako inwektywę.

Kwestia demokracji nieliberalnej była dziś przedmiotem dyskusji panelowej, do której wprowadzenia wygłosili członkowie Rady Naukowej Wydawnictwa Dolnośląskiej Szkoły Wyższej: prof. Elżbieta Matynia z New School of Social Research w Nowym Jorku, prof. Tomasz Szkudlarek z Uniwersytetu Gdańskiego oraz red. Jacek Żakowski z "Polityki".
Zabierająca głos jako pierwsza prof. Matynia obficie cytując tezy rozmaitych politologów i filozofów  polityki zwróciła uwagę, że trwający od niedawna kryzys demokracji liberalnej w Polsce (jeszcze nie w pełni wykształconej) wystąpił w tym samym czasie w kilku krajach Europy, oraz na obu kontynentach amerykańskich.  I że jest on w dużym stopniu wynikiem wejścia na scenę polityczną populistów, którzy w sytuacji narastającej nierówności społecznej zyskali i zyskują nadal duże poparcie społeczne ze strony rosnącej masy środowisk ludzi wykluczonych lub zagrożonych wykluczeniem.
Z jeszcze mocniejszą krytyka neoliberalizmu wystąpił red. Żakowski. Jego zdaniem demokracja liberalna tak rozumiana, jak wyżej ją opisałem, jest konstruktem realnie nieistniejącym. Jej zręby tworzone były w krajach Europy Zachodniej przez pierwsze około trzydziestu lat po wojnie, dokąd w Europie za sprawą Margaret Thatcher, a trochę później w stanie za sprawa Reagana nie pojawiła się ideologia "niewidzialnej ręki rynku", za którą poszły narastające nierówności społeczne.A w warunkach nierównowagi społecznej, demokracja liberalna traci grunt.
Opisał też po swojemu początki kapitalizmu w Polsce. Ludzie obiecywali sobie po nim powszechny dobrobyt, troskę państwa o wszystkich obywateli. Siłą rozpędu udało się w 1997 r. wpisać do konstytucji kultywowaną przez Tadeusza Mazowieckiego i Jacka Kuronia zasadę społecznej gospodarki rynkowej, ale stało się to w momencie, gdy jej realizacja nie miała już szans. I do dziś nie została urzeczywistniona. A mniej więcej od początku XXI wieku rozpoczął się gwałtowny wzrost populizmu populizmu, narastający dystans do poprawności politycznej, a w końcu i hejtu, w wyniku czego populiści weszli do głównego nurtu polityki, a finałem jest dojście ich do władzy. Nie tylko w Polsce.  Odebrałem tę opowieść w ten sposób, że to musiało się stać.
Mniej więcej w podobny sposób, ale językiem nauki potwierdził to prof. Szkudlarek. A potem w turze odpowiedzi na pytania z sali dodał, że Komitet Obrony Demokracji jest za słabą siłą, żeby odwrócić stan rzeczy. Zyska na sile, gdy cała opozycja połączy siły. Bo jednak siła jest w partiach, mających struktury, aparat polityczny i pieniądze.
Spodziewałem sie w dyskusji zejścia na poziom bardziej praktyczny. Czyli poszukiwania odpowiedzi "co robić?". Ale tylko prof. Hana Cervinkova, powołując się na tezę Hannah Arendt, że holokaustu mogłoby nie być, gdyby pojawił się silny opór przeciw ideologii nazistowskiej, wezwała do oporu wobec niszczenia podstaw demokracji w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, a zwłaszcza w Polsce.
W tej sytuacji zrezygnowałem z postawienia przygotowanego przeze mnie pytania, czy mają sens głosy wśród pozycji KOD-owskiej, że nie powinien nas zadowalać powrót do stanu sprzed wyborów październikowych, i w związku z tym trzeba stworzyć silniejsze podstawy demokracji, silniejszy system zabezpieczeń przed demolowaniem instytucji demokracji.
Moim zdaniem nie mają sensu. System zabezpieczeń w kraju i w skali międzynarodowej jest. Nawet jeśli w przyszłości uda się zmienić tryb powoływania Trybunału Konstytucyjnego, to gdy do władzy dojdą siły antydemokratyczne, to i tak mogą jego postanowienia zlekceważyć.
Natomiast partie polityczne powinny przyjąć do wiadomości przyczyny wyboru przez społeczeństwo populistycznej partii i zadbać o to, żeby swoja polityka opiekuńczą objąć te kręgi społeczne, które uważają się za wykluczone i zagrożone wykluczeniem.


Swoją drogą ucieszył mnie red. Żakowski, który stwierdził, że demokracja liberalna to jest swego rodzaju eksperyment, polegający m.i.n. na tym, że wszyscy dorośli obywatele mają prawa wyborcze. Ci, co maja jakąś orientację o tym, co sie dzieje w kraju i na świecie i ci, co maja wiedzę bliską zeru. I opowiedział się za demokracja cenzusową. Czyli nadać prawa wyborcze tylko tym, którzy zdaliby coś w rodzaju egzaminu obywatelskiego.
Mam w tej sprawie podobny pogląd, ale jego głośne wyrażenie zdawało mi się czymś niestosownym. Ale skoro głoszą go inni, więc mogę i ja. Inna sprawa, że strach po
myśleć, jak wyglądałby taki egzamin pod rządami PiS-u. Czy np. jako niewierzący byłbym w ogóle do niego dopuszczony?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz