niedziela, 28 września 2014

Czy rząd Ewy Kopacz da sobie radę?

Nie było mnie w kraju prawie dwa tygodnie. Przez dziesięć dni właściwie nie miałem kontaktu z krajem, gdyż na wycieczkowcu internet był skandalicznie drogi, a telewizje zachodnie oraz rosyjską Polska nie obchodziła. Ale było tyle innych atrakcji, że z opóźnieniem dowiedziałem się o tym, że polska reprezentacja została mistrzami świata w siatkówce.
Dopiero po opuszczeniu pokładu dowiedziałem się o powołaniu nowego rządu i marszałka Sejmu. Są pewne zaskoczenia, a już zwłaszcza powołanie Grzegorza Schetyny na ministra spraw zagranicznych. Jako przewodniczący komisji sejmowej w tej dziedzinie nie okazał się kimś sięgających choćby pięt  swego wybitnego poprzednika Bronisława Geremka. Ale może przynajmniej nabył jakiejś wiedzy i jakoś do końca kadencji tego rządu wytrwa. Przypuszczam, że potraktuje to stanowisko głównie do odbudowywania swej pozycji w partii. Traktuję jednak tę nominację jako znak, że premier Kopacz chce pokazać swą samodzielność, że to będzie JEJ rząd



Jeszcze ten rząd nie wystartował, a już zaliczył dwa poważne błędy: skierowanie niedawnego bliskiego współpracownika premiera Tuska na intratną posadę w spółce Skarbu Państwa oraz przyjęcie półmilionowej odprawy przez jedną z nowych minister. Błędy szybko naprawiono, ale smrodek pozostał.
Niedziela w Polsce jest dniem festiwalu dyskusji z udziałem polityków. Ci zaś w większości demonstrują wszystko to, czego powinni się oni wstydzić: zacietrzewienie i rozgorączkowanie, fatalną, obfitującą w prymitywne kalki polszczyznę, brak kultury dyskusji na granicy zwykłego chamstwa. Chodzi zwłaszcza o Ziobrę, Brudzińskiego, Sasina, Kempę oraz - przede wszystkim - Marzenę Wróbel. Posłowie lewicy są bardziej kulturalni, ale - z wyjątkiem Józefa Oleksego - nie maja właściwie nic do powiedzenia.
Gdyby więc ktoś mniej znający realia naszej polityki chciał na podstawie tej kakofonii wyrobić sobie jakieś zdanie o szansach nowej ekipy na rzeczywiste nowe otwarcie, to byłby to daremny trud.
Bo opozycja nie ma własnej wizji ani polityki zagranicznej, ani społecznej, ani w zakresie tworzenia infrastruktury.  Nie może więc ani sformułować wobec nowego rządu oczekiwań, ani rzeczowo ocenić, czy nowi lub staro-nowi ministrowie są w stanie lub są gotowi te oczekiwania realizować. Po prostu rząd jest zły i nic dobrego nie zrobi. Nawet w sytuacji, gdy sama nie wie, co to miałoby być. A już najbardziej żenujący są ci, którzy słabości rządu dopatrują się w tym, że jest w nim więcej kobiet niż we wszystkich dotychczasowych rządach. Najbardziej cierpi PiS,  dla którego opozycyjność sprowadzała się do hasla  "wina Tuska". Straciła swego ukochanego wroga, a nowemu wypomina tylko złe kierowanie resortem zdrowia w poprzedniej kadencji. Bo w istocie przyjęta koncepcja uzdrawiania służby zdrowia przez prywatyzację jest tylko pogłębianiem jej złego stanu. Coraz więcej szpitali ma już tak pogmatwany status własnościowy, że nie wiadomo, w czyich naprawdę są rękach. Poza tym, że już nie w polskich..
Nie dziw, że mając taką opozycję koalicja PO-PSL rządzi już siedem lat z perspektywą trzeciej kadencji. Co i tak wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Bo przecież trudno oczekiwać, że którakolwiek z partii opozycyjnych mając szansę stworzenia rządu przyhamuje zadłużanie państwa (przeciwnie, w populistycznym zapale gotowa jest jeszcze przyspieszyć jego narastanie), uporządkuje status własnościowy szpitali i przychodni, sprawi, że pomoc społeczna będzie lepiej adresowana niż obecnie, uprości system podatkowy lub skonsoliduje na powrót komunikację kolejową. Nie zaryzykuje tez sprzeciwienia się Kościołowi w zapewnieniu równych praw kobietom oraz różnego typu mniejszościom.
Więc trzeba wierzyć, że będzie to w najgorszym razie rząd kontynuacji. Jeśli uda mu się przeprowadzić jakieś korzystne ekonomiczne lub społeczne zmiany, potraktuję to jako przyjemną niespodziankę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz