Nie mam bynajmniej na myśli osób, które wyraźnie uprzedzone są do narodu żydowskiego i się z tym nie kryją, ale ludzi takich jak ja, którzy nie znajdują powodu, żeby sądzić o jakimś narodzie, że jest zły lub dobry lub że istnieje coś takiego, jak charakter narodowy.
Czytając jednak kolejną książkę Henryka Grynberga, Monolog polsko-żydowski (Wydawnictwo Czarne, 2012), co chwila łapałem się na tym, że nie potrafiłem zdekonstruować obiegowych opinii oraz tez zawartych w publicystyce osób, których żadną miarą nie zakwalifikowałbym jako antysemitów. A przecież eksponowanie dziś żydowskiego pochodzenia osób żyjących w Polsce i uważających się za Polaków, a już zwłaszcza zamartwianie się ich rzekomą nadreprezentacją w polityce, nauce lub sztuce, jest niczym innym jak dość prymitywną forma antysemityzmu!
Prosta sprawa, uznajemy za rzecz oczywistą, że o okrucieństwie bezpieki w czasach stalinowskich zdecydowała lub w każdym razie miała znaczenie duża liczba funkcjonariuszy pochodzenia żydowskiego. Których chętnie zatrudniano, bo byli nieźle wykształceni, mieli przynajmniej maturę. Ale, pisze Grynberg "Czy stalinizm w Polsce byłby łagodniejszy, gdyby wszyscy stalinowcy mieli w żyłach czysto polską krew? To, co się działo w Bułgarii i Albanii, gdzie nie było Żydów u władzy, wskazuje, że przeciwnie. A najdłużej stalinizm trwał w NRD, gdzie ich prawie nie było" (s. 29).
Na 10 dni przerwałem pisanie o tej książce, nie wiedząc, jak w skrócie zawrzeć jej najważniejsze uwagi, tak ich bowiem tu wiele, że nie wiadomo, którą przytoczyć, żeby innej, równie ważnej nie pominąć.
Ot, choćby kwestia bohaterskiej postawy Janusza Korczaka, którego decyzja o pójściu razem z żydowskimi dziećmi zdaje się zupełnie przesłaniać fakt, że przecież sam był Żydem. Albo bezczelne, ale upowszechniane na masową skalę kłamstwo o księdzu Kolbe, który rzekomo oddał życie za życie Żyda. Albo bezkrytycznie powtarzane kłamstwo o tym, że tylko w Polsce powstała organizacja pomocy Żydom (Żegota, zresztą powstała z inicjatywy Żydów i z nich w dużym stopniu złożona), podczas gdy w samej tylko Francji było kilka takich organizacji, a były też w Belgii i Holandii (nie wiedziałem o tym), albo kłamstwo o tym, że tylko w Polsce karano śmiercią za pomoc Żydom lub ich ich ukrywanie, podczas gdy podobnie było w zdobytych republikach radzieckich i np. na Litwie (o czym też nie wiedziałem) i jeszcze wiele takich kłamstw, półprawd i niepełnych prawd autor demaskuje.
Poruszył mnie bardzo rozdział "Winię Europę". Pisze np. o tym, że nosi naszyjnik z malutką złotą gwiazdę Dawida, pamiątkę po matce. Nie zwraca ona w Stanach niczyjej uwagi. Ale jak w letniej koszuli poszedł do ambasady polskiej na prezentację filmu "Zaklęte rewiry", gospodarz unikał go na wszelkie możliwe sposoby. Kiedy z tą samą gwiazdą w grupie Żydów ze Stanów miał przesiadkę na samolot Europie, byli traktowani jak jacyś dziwni ludzie.
Pisze, że europejscy uczeni badają każe słówko na każdej skorupce greckiej i rzymskiej, a ignoruje setki tysięcy hebrajskich słów, z których wyszło prawie wszystko, co uchodzi za wartości chrześcijańskie. I kto wie, czy z tych braków nie biorą się barbarzyńskie wojny, systemy i metody władzy. I tu nie mogę nie przytoczyć cytatu:
"Dla mnie spuścizna europejska, której się nie da wymazać, to inkwizycja, tajna policja, Hitler, Stalin (tu i ówdzie Moczar) - i ogień. Jęk płonących na stosach, hebrajskie pergaminy na stosie w środku Paryża, długie millenium zbrodni zbiorowej, zakończonej największym stosem w dziejach. Wyjątkowość europejskiego barbarzyństwa polega na tym, że przez tysiąc lat niszczono nie tylko najbardziej bezbronną grupę religijno-etniczną, ale i jej starożytną kulturę, której Europa ma najwięcej do zawdzięczenia, a której o mało nie zgładzono ze szczętem" (s. 136).
Przytacza w skrócie decyzje Edyty Stein, której przejście na chrześcijaństwo nazywa dezercją, która zresztą nie uchroniła jej od śmierci. I puentuje "Nazywam ją dezerterką, ale nie winię. Nie winię nikogo, kto w Europie boi się i nie chce być Żydem. Ja winię Europę" (s. 135).
I w rezultacie pisze na koniec pean dla Ameryki,, w której jest po prostu Amerykaninem. Pisze "Jestem sierotą jak każdy uchodźca, zwłaszcza Żyd. Ameryka, najlepsza opiekunka sierot, przygarnęła mnie fizycznie i psychicznie, otworzyła mi umysł. Jestem wdzięczny oceanowi, który chroni mnie od krwawego starego lądu" (s. 194-195).
Uważam, że tę niewielką rozmiarami książkę 171 stron) powinien przeczytać każdy, kto uważa się za inteligenta i przyzwoitego człowieka. Choć jeszcze lepiej byłoby, gdyby przeczytali ją dzisiejsi antysemici. Może by cos zrozumieli. Ale tu trudno mieć złudzenia.
Czytając jednak kolejną książkę Henryka Grynberga, Monolog polsko-żydowski (Wydawnictwo Czarne, 2012), co chwila łapałem się na tym, że nie potrafiłem zdekonstruować obiegowych opinii oraz tez zawartych w publicystyce osób, których żadną miarą nie zakwalifikowałbym jako antysemitów. A przecież eksponowanie dziś żydowskiego pochodzenia osób żyjących w Polsce i uważających się za Polaków, a już zwłaszcza zamartwianie się ich rzekomą nadreprezentacją w polityce, nauce lub sztuce, jest niczym innym jak dość prymitywną forma antysemityzmu!
Prosta sprawa, uznajemy za rzecz oczywistą, że o okrucieństwie bezpieki w czasach stalinowskich zdecydowała lub w każdym razie miała znaczenie duża liczba funkcjonariuszy pochodzenia żydowskiego. Których chętnie zatrudniano, bo byli nieźle wykształceni, mieli przynajmniej maturę. Ale, pisze Grynberg "Czy stalinizm w Polsce byłby łagodniejszy, gdyby wszyscy stalinowcy mieli w żyłach czysto polską krew? To, co się działo w Bułgarii i Albanii, gdzie nie było Żydów u władzy, wskazuje, że przeciwnie. A najdłużej stalinizm trwał w NRD, gdzie ich prawie nie było" (s. 29).
Na 10 dni przerwałem pisanie o tej książce, nie wiedząc, jak w skrócie zawrzeć jej najważniejsze uwagi, tak ich bowiem tu wiele, że nie wiadomo, którą przytoczyć, żeby innej, równie ważnej nie pominąć.
Ot, choćby kwestia bohaterskiej postawy Janusza Korczaka, którego decyzja o pójściu razem z żydowskimi dziećmi zdaje się zupełnie przesłaniać fakt, że przecież sam był Żydem. Albo bezczelne, ale upowszechniane na masową skalę kłamstwo o księdzu Kolbe, który rzekomo oddał życie za życie Żyda. Albo bezkrytycznie powtarzane kłamstwo o tym, że tylko w Polsce powstała organizacja pomocy Żydom (Żegota, zresztą powstała z inicjatywy Żydów i z nich w dużym stopniu złożona), podczas gdy w samej tylko Francji było kilka takich organizacji, a były też w Belgii i Holandii (nie wiedziałem o tym), albo kłamstwo o tym, że tylko w Polsce karano śmiercią za pomoc Żydom lub ich ich ukrywanie, podczas gdy podobnie było w zdobytych republikach radzieckich i np. na Litwie (o czym też nie wiedziałem) i jeszcze wiele takich kłamstw, półprawd i niepełnych prawd autor demaskuje.
Poruszył mnie bardzo rozdział "Winię Europę". Pisze np. o tym, że nosi naszyjnik z malutką złotą gwiazdę Dawida, pamiątkę po matce. Nie zwraca ona w Stanach niczyjej uwagi. Ale jak w letniej koszuli poszedł do ambasady polskiej na prezentację filmu "Zaklęte rewiry", gospodarz unikał go na wszelkie możliwe sposoby. Kiedy z tą samą gwiazdą w grupie Żydów ze Stanów miał przesiadkę na samolot Europie, byli traktowani jak jacyś dziwni ludzie.
Pisze, że europejscy uczeni badają każe słówko na każdej skorupce greckiej i rzymskiej, a ignoruje setki tysięcy hebrajskich słów, z których wyszło prawie wszystko, co uchodzi za wartości chrześcijańskie. I kto wie, czy z tych braków nie biorą się barbarzyńskie wojny, systemy i metody władzy. I tu nie mogę nie przytoczyć cytatu:
"Dla mnie spuścizna europejska, której się nie da wymazać, to inkwizycja, tajna policja, Hitler, Stalin (tu i ówdzie Moczar) - i ogień. Jęk płonących na stosach, hebrajskie pergaminy na stosie w środku Paryża, długie millenium zbrodni zbiorowej, zakończonej największym stosem w dziejach. Wyjątkowość europejskiego barbarzyństwa polega na tym, że przez tysiąc lat niszczono nie tylko najbardziej bezbronną grupę religijno-etniczną, ale i jej starożytną kulturę, której Europa ma najwięcej do zawdzięczenia, a której o mało nie zgładzono ze szczętem" (s. 136).
Przytacza w skrócie decyzje Edyty Stein, której przejście na chrześcijaństwo nazywa dezercją, która zresztą nie uchroniła jej od śmierci. I puentuje "Nazywam ją dezerterką, ale nie winię. Nie winię nikogo, kto w Europie boi się i nie chce być Żydem. Ja winię Europę" (s. 135).
I w rezultacie pisze na koniec pean dla Ameryki,, w której jest po prostu Amerykaninem. Pisze "Jestem sierotą jak każdy uchodźca, zwłaszcza Żyd. Ameryka, najlepsza opiekunka sierot, przygarnęła mnie fizycznie i psychicznie, otworzyła mi umysł. Jestem wdzięczny oceanowi, który chroni mnie od krwawego starego lądu" (s. 194-195).
Uważam, że tę niewielką rozmiarami książkę 171 stron) powinien przeczytać każdy, kto uważa się za inteligenta i przyzwoitego człowieka. Choć jeszcze lepiej byłoby, gdyby przeczytali ją dzisiejsi antysemici. Może by cos zrozumieli. Ale tu trudno mieć złudzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz