Z antysemityzmem spotkałem się pierwszy raz jako dzieciak. Do mojego taty, który był osobą towarzyską i gościnną lubili zaglądać nasi sąsiedzi. Na stół wędrowała nasza lub przyniesiona przez kogoś półlitrówka z czerwoną kartką, mama przygotowała naprędce kanapki i zaczynała się dyskusja na bieżące tematy polityczne, w których ścierały się informacje z Polskiego Radia, Wolnej Europy lub Radia Londyn oraz wspominki z wojny. Jedni byli na froncie, inni, przesiedleni z Wołynia, wspominali napaści banderowców, a inni chcieli posłuchać tych, którzy mieli jakieś dramatyczne wspomnienia. Zapamiętałem padające nazwiska de Gaulle (tak właśnie wymawiane) i Churchilla (też tak wymawiane, choc w radiu wymawiano je zgodnie z wymową francuską i angielską). I w czasie takiej pogwarki usłyszałem kiedyś, że Hitler to był sk...syn, ale jedno dobre co zrobił, to wybił Żydów. Do dziś nie mam pewności, czy to nie był mój tata. Który pamiętał ich z dzieciństwa i młodości, ale nigdy nic złego o nich nie mówił.
Drugi raz spotkałem się z tym zjawiskiem na katechezie w kościele w Złotoryi. Prowadzący ją ksiądz, który wcześniej był wikarym w mojej rodzinnej parafii, pouczał nas, licealistów, żeby Żydom, kociej wierze i lutrom, których nam we właściwy sobie sposób opisał, nie podawali ręki, a najlepiej, żebyśmy splunęli pod nogi. Więcej już tam nie poszedłem.
A potem dopiero zobaczyłem to z bliska jako uczestnik obozu wojskowego w jednostce w Opolu. Mój kolega kompanijny, z ówczesnej Wyższej Szkoły Muzycznej, wyżalił mi się, że podoficerowie i oficerowie z tej jednostki poniewierają nim, wytykając mu żydostwo i dość pokaźną tuszę. Zadawali mu dodatkową musztrę, gimnastykę, czołganie itp. Nie miałem wiele do stracenia, bo złapałem przepuklinę i spędzałem czas na tzw. izbie chorych i lada dzień miałem wyjechać do szpitala. Wdziałem mundur i zgłosiłem się do raportu do naszego dowódcy kompanii w randzie podpułkownika. Wysłuchał mnie i zapewnił, że zajmie się sprawą. Alle czy się zajął, czy na obietnicy się skończyło, nie znam odpowiedzi. Kolegi chyba więcej nie spotkałem, a rok potem dowiedziałem się, że emigrował.
Wyjechał też mój kolega z roku. Nie wiedziałem, że był Żydem, ale miał dziewczynę Rachelę i opowiadał nam, że wyjedzie z nią i jej rodziną, a potem (pamiętam jego słowa) puści ją w trąbę. Ale dwadzieścia lat później odwiedził mnie już jako Australijczyk i mąż owej Racheli.
Ale kilka miesięcy wcześniej, chyba jeszcze w końcu lutego zostałem, no, powiedzmy, zaproszony na wydziałowe zebranie członków ZMS. Byłem zapisany wraz z całą klasą do tej organizacji jako uczeń X klasy liceum w Złotoryi (nasza wychowawczyni była członkinią egzekutywy Komitetu Powiatowego PZPR i musiała się wykazywać). Zebranie prowadził starszy o rok czy dwa student polonistyki, nazywał się chyba Czesław Lewandowski, zwykle modnie ubrany, łącznie z wielkimi okularami. Napadł na nas zebranych, że nie jesteśmy ideowi, że nie dajemy przykładu socjalistycznego stylu życia, że nie dostrzegamy podnoszącego głowę żydostwa i mówił na coraz wyższej nucie.
Wróciłem do instytutu (wtedy jeszcze katedry) i poprosiłem naszego opiekuna roku, żeby nam zorganizował zebranie po którymś wykładzie. Okazało się, że mało kto spośród ponad czterdzieściorga studentów drugiego roku nie był w ZMS! Opowiedziałem o przebiegu zebrania wydziałowego, któraś z koleżanek potwierdziła, że tak było i ogłosiłem, że składam legitymację. Tego dnia nie miałem jej przy sobie, zapowiedziałem więc, że przyniosę następnego dnia. Inni też przynieśli i uzbierał się ich pokaźny stos. Jeden z kolegów zasugerował, żeby je wrzucić do ubikacji. Tak też zrobiliśmy.
Dopiero dwadzieścia lat później dowiedziałem się, że zostało mi to zapisane i "chodziło za mną" przy każdej decyzji kadrowej. Ale bez specjalnych negatywnych konsekwencji.
A potem rozeszła się wieść o demonstracji studentów Uniwersytetu Warszawskiego pod pomnikiem Mickiewicza w Warszawie w sprzeciwie wobec zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego Dziadów w inscenizacji Dejmka i aresztowaniu kilkorga studentów. Radio i telewizja z lubością podkreślały semickość nazwisk Michnika, Szlajfera, Blumsztajna i jeszcze paru osób. Reakcją było wezwanie do strajków solidarnościowych. Nie można było nie wziąć udziału.
Reprezentacyjna uniwersytecka Aula Leopoldina zapełniła się jak chyba nigdy przedtem ani potem. Przemówił do nas rektor prof. Alfred Jahn, apelując o rozwagę i godne zachowanie oraz zapewniając, że zrobi wszystko, żebyśmy czuli się bezpiecznie. Padały komunikaty o strajkach w innych uczelniach, o próbach wdarcia się do gmachów uczelni milicji, o knowaniach studentów zrzeszonych w ZMS, wygłaszano wzywające do bojowej postawy przemówienia. A spaliśmy tam, gdzie siedzieliśmy lub stali. Ja na stopniu podestu przed jedną ze stalli. Nie wiem czy sam się zgłosiłem, czy ktoś mnie zgłosił do zaopatrzenia strajkujących w żywność. Dość, że między naszym akademikiem przy ul. Pocztowej a gmachem uniwersytetu kursował uczelniany dostawczak z nami i z kotłami zupy oraz suchym prowiantem. Kubki i garnuszki dostarczyły stołówki znajdujące się w pobliżu Uniwersytetu. Podobno do naszego akademika posiłki dostarczały okoliczne zakłady pracy.
Nie pamiętam, jak długo trwał nasz strajk. Trzy, najwyżej cztery dni.
A potem czekaliśmy, co powie Gomułka. W akademiku sala telewizyjna była pełna. Mowa I sekretarza partii była haniebna, podsycana jeszcze przez słuchającą go partyjną "elitę". Wrzeszczeliśmy do telewizora "Hańba!".
A kilka dni potem po kolacji w stołówce czekał nas redaktor Ubermann z telewizji lokalnej, żeby wyjaśnić "tło marcowych wydarzeń". Okazało się, że zarządzona została taka akcja. Dziennikarze partyjni nie mieli wyjścia. Odmowa mogła kończyć się wyrzuceniem z partii, a to groziło utratą pracy z wilczym biletem. Pamiętam, że pozwoliliśmy mu powiedzieć co chciał, a dopiero potem zaczęła się dyskusja. I wtedy poznałem talenty krasomówcze kilku moich kolegów, szczególnie z polonistyki. Piękną literacką polszczyzną wygłaszali zbudowane od A do Z przemowy, z cytatami klasyków retoryki politycznej antyku, Marksa, Lenina oraz konstytucji PRL, stojących w jawnej sprzeczności z PRL-owską praktyką sprawowania władzy. Dwaj z tych mówców po studiach trafili zresztą do radia i telewizji, jeden, o pięknym niskim matowym głosie i nienagannej dykcji, jako prezenter i publicysta polityczny, a drugi jako dziennikarz muzyczny.
A potem już były pożegnania z kolegami i koleżankami, o których genealogii nie wiedziałbym, gdyby nie ów haniebny marzec.
Studenci Wrocławia na pochodzie 1-majowym 1968. Ul. Świdnicka
Drugi raz spotkałem się z tym zjawiskiem na katechezie w kościele w Złotoryi. Prowadzący ją ksiądz, który wcześniej był wikarym w mojej rodzinnej parafii, pouczał nas, licealistów, żeby Żydom, kociej wierze i lutrom, których nam we właściwy sobie sposób opisał, nie podawali ręki, a najlepiej, żebyśmy splunęli pod nogi. Więcej już tam nie poszedłem.
A potem dopiero zobaczyłem to z bliska jako uczestnik obozu wojskowego w jednostce w Opolu. Mój kolega kompanijny, z ówczesnej Wyższej Szkoły Muzycznej, wyżalił mi się, że podoficerowie i oficerowie z tej jednostki poniewierają nim, wytykając mu żydostwo i dość pokaźną tuszę. Zadawali mu dodatkową musztrę, gimnastykę, czołganie itp. Nie miałem wiele do stracenia, bo złapałem przepuklinę i spędzałem czas na tzw. izbie chorych i lada dzień miałem wyjechać do szpitala. Wdziałem mundur i zgłosiłem się do raportu do naszego dowódcy kompanii w randzie podpułkownika. Wysłuchał mnie i zapewnił, że zajmie się sprawą. Alle czy się zajął, czy na obietnicy się skończyło, nie znam odpowiedzi. Kolegi chyba więcej nie spotkałem, a rok potem dowiedziałem się, że emigrował.
Wyjechał też mój kolega z roku. Nie wiedziałem, że był Żydem, ale miał dziewczynę Rachelę i opowiadał nam, że wyjedzie z nią i jej rodziną, a potem (pamiętam jego słowa) puści ją w trąbę. Ale dwadzieścia lat później odwiedził mnie już jako Australijczyk i mąż owej Racheli.
Ale kilka miesięcy wcześniej, chyba jeszcze w końcu lutego zostałem, no, powiedzmy, zaproszony na wydziałowe zebranie członków ZMS. Byłem zapisany wraz z całą klasą do tej organizacji jako uczeń X klasy liceum w Złotoryi (nasza wychowawczyni była członkinią egzekutywy Komitetu Powiatowego PZPR i musiała się wykazywać). Zebranie prowadził starszy o rok czy dwa student polonistyki, nazywał się chyba Czesław Lewandowski, zwykle modnie ubrany, łącznie z wielkimi okularami. Napadł na nas zebranych, że nie jesteśmy ideowi, że nie dajemy przykładu socjalistycznego stylu życia, że nie dostrzegamy podnoszącego głowę żydostwa i mówił na coraz wyższej nucie.
Wróciłem do instytutu (wtedy jeszcze katedry) i poprosiłem naszego opiekuna roku, żeby nam zorganizował zebranie po którymś wykładzie. Okazało się, że mało kto spośród ponad czterdzieściorga studentów drugiego roku nie był w ZMS! Opowiedziałem o przebiegu zebrania wydziałowego, któraś z koleżanek potwierdziła, że tak było i ogłosiłem, że składam legitymację. Tego dnia nie miałem jej przy sobie, zapowiedziałem więc, że przyniosę następnego dnia. Inni też przynieśli i uzbierał się ich pokaźny stos. Jeden z kolegów zasugerował, żeby je wrzucić do ubikacji. Tak też zrobiliśmy.
Dopiero dwadzieścia lat później dowiedziałem się, że zostało mi to zapisane i "chodziło za mną" przy każdej decyzji kadrowej. Ale bez specjalnych negatywnych konsekwencji.
A potem rozeszła się wieść o demonstracji studentów Uniwersytetu Warszawskiego pod pomnikiem Mickiewicza w Warszawie w sprzeciwie wobec zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego Dziadów w inscenizacji Dejmka i aresztowaniu kilkorga studentów. Radio i telewizja z lubością podkreślały semickość nazwisk Michnika, Szlajfera, Blumsztajna i jeszcze paru osób. Reakcją było wezwanie do strajków solidarnościowych. Nie można było nie wziąć udziału.
Reprezentacyjna uniwersytecka Aula Leopoldina zapełniła się jak chyba nigdy przedtem ani potem. Przemówił do nas rektor prof. Alfred Jahn, apelując o rozwagę i godne zachowanie oraz zapewniając, że zrobi wszystko, żebyśmy czuli się bezpiecznie. Padały komunikaty o strajkach w innych uczelniach, o próbach wdarcia się do gmachów uczelni milicji, o knowaniach studentów zrzeszonych w ZMS, wygłaszano wzywające do bojowej postawy przemówienia. A spaliśmy tam, gdzie siedzieliśmy lub stali. Ja na stopniu podestu przed jedną ze stalli. Nie wiem czy sam się zgłosiłem, czy ktoś mnie zgłosił do zaopatrzenia strajkujących w żywność. Dość, że między naszym akademikiem przy ul. Pocztowej a gmachem uniwersytetu kursował uczelniany dostawczak z nami i z kotłami zupy oraz suchym prowiantem. Kubki i garnuszki dostarczyły stołówki znajdujące się w pobliżu Uniwersytetu. Podobno do naszego akademika posiłki dostarczały okoliczne zakłady pracy.
Nie pamiętam, jak długo trwał nasz strajk. Trzy, najwyżej cztery dni.
A potem czekaliśmy, co powie Gomułka. W akademiku sala telewizyjna była pełna. Mowa I sekretarza partii była haniebna, podsycana jeszcze przez słuchającą go partyjną "elitę". Wrzeszczeliśmy do telewizora "Hańba!".
A kilka dni potem po kolacji w stołówce czekał nas redaktor Ubermann z telewizji lokalnej, żeby wyjaśnić "tło marcowych wydarzeń". Okazało się, że zarządzona została taka akcja. Dziennikarze partyjni nie mieli wyjścia. Odmowa mogła kończyć się wyrzuceniem z partii, a to groziło utratą pracy z wilczym biletem. Pamiętam, że pozwoliliśmy mu powiedzieć co chciał, a dopiero potem zaczęła się dyskusja. I wtedy poznałem talenty krasomówcze kilku moich kolegów, szczególnie z polonistyki. Piękną literacką polszczyzną wygłaszali zbudowane od A do Z przemowy, z cytatami klasyków retoryki politycznej antyku, Marksa, Lenina oraz konstytucji PRL, stojących w jawnej sprzeczności z PRL-owską praktyką sprawowania władzy. Dwaj z tych mówców po studiach trafili zresztą do radia i telewizji, jeden, o pięknym niskim matowym głosie i nienagannej dykcji, jako prezenter i publicysta polityczny, a drugi jako dziennikarz muzyczny.
A potem już były pożegnania z kolegami i koleżankami, o których genealogii nie wiedziałbym, gdyby nie ów haniebny marzec.
Studenci Wrocławia na pochodzie 1-majowym 1968. Ul. Świdnicka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz