niedziela, 28 lutego 2016

My, naród. W obronie demokracji i Lecha Wałęsy

Demontaż demokracji i zawłaszczanie państwa przez partię Kaczyńskiego trwa. Nie napiszę, że w najlepsze. Trybunał Konstytucyjny ma związane ręce, najbardziej krwiożerczy ministrowie już ogłaszają o rozmaitych wykrytych przez nich aferach a nie posiadający kwalifikacji rozmaici ludzie z PiS-u i partii satelickich obejmują kierownictwa spółek państwowych. Ostatnio weszli do renomowanych od dziesiątek lat stadnin koni. Na to nie poważyły się nie tylko władze PRL, ale nawet okupanty niemiecki.  Daniel Olbrychski skomentował to gorzkim żartem, że tylko czekać, kiedy szewc z legitymacja PiS zostanie mianowany dyrektorem filharmonii.
A do tego akurat pod nieobecność Lecha Wałęsy w kraju wdowa po gen. Kiszczaku zdecydowała się sprzedać Instytutowi Pamięci Narodowej kilkadziesiąt pudeł akt zgromadzonych w domu przez jej męża. Traf chciał, że ta wysługująca się najbardziej zawziętym lustratorom instytucja natychmiast natrafiła na akta pierwszego przywódcy "Solidarności", mające zaświadczać o agenturalnej jego przeszłości. 


Cóż za gratka dla mediów! Wszystkich, "narodowych", które realizują "misję" polegającą na wysługiwaniu się partii rządzącej, która chce zrzucić Wałęsę z cokołu i tym sposobem zemścić się za rzekome krzywdy wobec obu braci Kaczyńskich i niejako zdelegitymizować prawowitość III Rzeczypospolitej. I kto wie, czy na opuszczonym przez Wałęsę cokole postawić Lecha Kaczyńskiego, który miał lepszą, wolną od pozostałości po komunizmie Polskę.  Ale i prywatne media wykalkulowały, że kosztem zaszczuwanego człowieka zwiększą oglądalność, przeliczaną na wpływy z reklam. I do tego ich dziennikarze, ale też i historycy, a nawet towarzysze walki Wałęsy mieli mu za złe, że nie pomaga on ani im, ani sobie reagując zza oceanu na rozpętana w kraju burzę. Że powinien milczeć. Ciekawe jak, kiedy za ocean dotarły echa tej burzy i wzbudziło to zainteresowanie tamtejszych mediów, domagających się od Wałęsy komentarzy. Miał odmawiać odpowiedzi? Miał nie dawać upustu dla własnych emocji na swoim blogu?
Pamiętamy niedawną aferę związaną z Kamilem Durczokiem. Też się bronił, można rzec w świetle kamer telewizyjnych.

Już wcześniej miałem zamiar wziąć udział w marszu Komitetu Obrony Demokracji w stolicy, że wraz z tysiącami innych ludzi dać wyraz sprzeciwu wobec poczynań władz, a sprawa Wałęsy dostarczyła mi dodatkowego impulsu.
I nawet nie szło mi o niego samego, bo złościł mnie jego egotyzm, to ciągłe "ja", a prezydenturę oceniam jako jeśli nie fatalną, to w każdym razie bardzo nieudaną. Nawet chyba podpisałem się pod jakimś zbiorowym listem wzywającym go do ustąpienia. Z perspektywy lat widzę jednak, że można być jeszcze gorszym prezydentem niż Wałęsa, który w dążeniu do większych uprawnień poruszał się na granicy prawa (od jego doradcy nazwano to falandyzowaniem), ale jednak z premedytacją go nie łamał, jak czyni to Andrzej Duda, który właściwie abdykował ze swoich prerogatyw na rzecz przewodniczącego partii, z której sam się wywodzi.
Wracając zaś do samego Wałęsy, to niezależnie od tego, czy podpisał się pod zgodą na współpracę z bezpieką czy nie, czy rzeczywiście napisał jakiś raport (osobiście wątpię), nie da się zakwestionować jego bohaterstwa jako działacza Wolnych Związków Zawodowych, za co wielokrotnie był zatrzymywany i aresztowany, jako przywódcy strajku, który doprowadził do zalegalizowania niezależnych związków zawodowych, do których wstąpiło 10 mln ludzi, niezłomnej postawy w stanie wojennym aż do Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca 1989 r. i następnych wyborów, już całkowicie wolnych.
Tym, którzy na Facebooku wyrażali wątpliwość celowość obrony Wałęsy wyjaśniałem, że chodzi nie tyle o niego samego, co o obronę przed nagonką ludzi, których prezes PiS-u wskaże jako ewentualne następne ofiary. Dziś politycy PiS i podporządkowane im media "narodowe" grillują Wałęsę, ale jutro ich ofiarą może się stać np. przewodniczący Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski,. przewodniczący partii .Nowoczesna Ryszard Petru (który wygłupił się twierdząc w rozmowie z dziennikarzem, że niech Wałęsa sam się broni) lub Donald Tusk.
Ale jednak sprawa Wałęsy zdominowała marsz, nb. zwołany pod hasłem "My, naród", które początkowo odnosiło się do istoty tej deklaracji (że my wszyscy, także maszerujący pod sztandarem KOD,  stanowimy naród, a nie tylko elektorat PiS), ale na skutek nowej afery teczkowej bardziej zaczęło nawiązywać do słów, od których przewodniczący "Solidarności" zaczął swą słynną mowę w parlamencie amerykańskim. Mowa ta odtwarzana była na bilboardach w niektórych miejscach wzdłuż trasy marszu,  a już na wiecu kończącym marsz odczytany został list od Lecha Wałęsy. Były zresztą pewne nadzieje, że pokaże się on osobiście. Ale uznał, chyba słusznie, że lepiej odpocząc po podróży i nie przyleciał do Warszawy, ani w dzień później na Pl. Solidarności w Gdańsku. Gdzie pięknie przemówiła jego żona Danuta. Wreszcie zostało głośno powiedziane, że Kościół, który tak wiele "Solidarności" i Lechowi Wałęsie zawdzięcza (msze w mediach, religie w szkole, zwrot majątku z naddatkiem), opuścił go wtedy, gdy miał prawo tego od biskupów oczekiwał.
W czasie marszu wznoszono okrzyki na cześć Wałęsy i "Solidarności", "Gazeta Wyborcza" dodała do sobotniego wydania wykonany w 1984 r. przez Jacka Fedorowiczaa "portret nieznanego człowieka z wąsem" (propaganda PRL-owska uporczywie przypominała, że był on wtedy prywatną osobą), a grupa dolnośląska przyjechała z jego maskami,  fantazyjnie założone na tył głowy, ale w autokarze w drodze do Warszawy wszyscy je nałożyli na twarze i na wspólnym zdjęciu wyglądało to jakby był on wypełniony kulkudziesięcioma Wałęsami. 
Dolny Śląsk przyjechał do Warszawy także z repertuarem piosenek. Najchętniej śpiewaliśmy marsz na melodię "My pierwsza brygada"  z refrenem zaczynającym się od słów 'My ludzie KOD-u / gorszy sort narodu". Dolny Śląsk jako pierwszy zaczął wydawać gazetkę, za tytułowaną "DEKODER". Rozchodziła się jak ciepłe bułeczki.
Nie zdążyłem zdobyć miejsca w żadnym z dwóch autokarów z grupą wrocławskim, ale zasugerowano mi podróż z jadącym z Wrocławia autokarem grupy opolskiej, ozdobionym hasłem "Opole - Jaki wstyd!". Chodziło rzecz jasna o wiceministra Jakiego, jednego z najbardziej zajadłych hunwejbinów w rządzie Beaty Szydły (a tak naprawdę Kaczyńskiego), w wyjątkowo chamski sposób "dyskutującym" w telewizji z Mateuszem Kijowskim. Grupa również zorganizowana o średniej wieku ok. 40 - 45 lat, wyposażona we flagi i sztandary  oraz posiłkami na drogę. Ktoś bowiem zasponsorował kilkadziesiąt opakowań orzeszków, ktoś upiekł ciasto dla wszystkich. A na miejscu szybko trafiłem na grupę dolnośląską i z nią przeszedłem cały marsz (jakieś 6 km). Tymczasem telefonicznie zostałem powiadomiony, że będzie miejsce w autokarze jadącym do Wrocławia i dzięki temu byłem w domu przynajmniej o półtorej godziny wcześniej. Ale i tak minęła tymczasem północ.
Wychodząc z Pl/. Piłsudskiego, gdzie odbywał się końcowy wiec (szwankowało trochę nagłośnienie), zastanawialiśmy się, ile osób wzięło udział w marszu. Bo widzieliśmy tylko tysiące, a tylko na zakrętach było widać, jak długa była to kolumna. Kiedy schodziliśmy z Mostu Poniatowskiego, widzieliśmy, że przód (a może środek?) już skręcał w Marszałkowską Opowiedziałem dowcip. w którym uciekający z kilku workami pieniędzy zrabowanych w banku głośno zastanawiali się, ile pieniędzy jest w tych workach. Najbardziej doświadczony z gangsterów zamknął dyskusję słowami "Przeczytamy jutro w gazetach".
Ale to były stare czasy. Kiedy wsiedliśmy do autokaru uruchomiliśmy smartfony i już było wiadomo, że według zarządu miasta Warszawy 55 000, według telewizji TVN 80 000, a według policji 15 000. Telewizja narodowa pokazała zdjęcia  z godzin przed zebraniem się maszerujących i nie podała liczby uczestników. Organizatorzy zaś doliczyli się nawet 100 000. Jakby nie było, żadna dotychczasowa manifestacja nie była aż tak liczna.
Uczestnicząc w tym marszu byłem urzeczony atmosferą wśród jego uczestników, pełną wzajemnej życzliwości, rozśpiewaną, dmącą w rozmaite trąby (przeważały ogłuszająco głośne wuwuzele), dowcipną (furorę robił transparent w postaci wielkich majtasów, na których było napisane "Reformy pełne dobrej zmiany"), tysiącami ludzi z odznakami KOD-u, a często także flagami narodowymi lub unijnymi, pozdrawiającymi maszerujących z chodników oraz okien i balkonów (wołaliśmy do nich "Chodźcie z nami!") i dbałością o czystość. Nikt chyba nie poważył się wyrzucić papierek czy jakikolwiek odpadek na ulicę. Szliśmy bliżej ogona pochodu i można było widzieć, że służby miejskie nie będą miały wiele roboty. Nie więcej niż każdego innego ranka. No, z pewnością mniej niż po dorocznym Marszu Niepodległości.
Spodziewać się można było jakichś grup kontestujących marsz i KOD. Tymczasem na całej trasie napotkaliśmy tylko trzech młodych ludzi z napisem "Komitet Obrony Koryta" z figura świni. Ochranianych przez... sześciu policjantów.
Mam poczucie, ze wniosłem maleńki wkład w liczebny i organizacyjny sukces marszu i że cały dzień spędziłem z nieznajomymi, przynajmniej przez część dnia, ludźmi, pełnymi dobrej energii i woli walki o ład demokratyczny w Polsce i powrót jej do roli ważnego ogniwa w Unii Europejskiej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz