Mój dobry kolega z lat młodości, z którym przyjaźnię się do dziś, ponad dwadzieścia lat temu stworzył w swoim gospodarstwie w Uniejowicach koło Złotoryi Muzeum Armii Radzieckiej i Wojska Polskiego, które stało się atrakcja turystyczną Pogórza Kaczawskiego.
Był zaprzyjaźniony z oficerami stacjonującego w Legnicy dowództwa Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, co profitowało możliwościami zaopatrywania się w sklepach okolicznych garnizonów. Kiedy więc w 1991 r. armia Radziecka wycofała się z Polski, skorzystał z propozycji przejęcia rozmaitych materiałów nie stanowiących takiej wartości, żeby musiały wyjechać do Rosji. Były to mundury, sprzęt biurowy, materiały dekoracji wnętrz, a w części też elementy broni.
Michał przeznaczył na nie trzy pokoje w swoim domu. W jednym zebrał elementy sprzętu bojowego, w drugim mundury różnego typu wojsk, a w trzecim urządził gabinet oficera NKWD, w którym stało biurko z maszyna do pisania, krzesło po jednej stronie i stołek po drugiej, a na ścianie powiesił portret Feliksa Dzierżyńskiego. Jeśli pamiętam w rogu stało jedno ze zgromadzonych wówczas kilku popiersi Lenina.
Odwiedzający muzeum przywozili Michałowi drobne pamiątki z czasów wojny, jak nie swoje to rodziców i te trzy pokoje okazały się za ciasne. Muzeum zostało przeniesione do dawnej obory, gdzie było więcej miejsca, ale moim zdaniem nie ma już tej atmosfery, ani ładu.Sytuacja się poprawiła, gdy część eksponatów została umieszczona w gablotach.
Po zakończeniu pod koniec lat sześćdziesiątych służby wojskowej mój kolega nie przestał czuć się żołnierzem. Został członkiem stowarzyszeń byłych wojskowych, a dziś jest ich czołowym działaczem. Gromadził pamiątki, dokumenty i włączył do istniejącego już muzeum.
Zaczął organizować spotkania kombatantów w rocznice obchodzone w czasach Polski Ludowej: 9 maja, 22 lipca i 12 października, czyli w rocznicę bitwy Pod Lenino, która była krwawym chrztem bojowym I Armii Wojska Polskiego w 1943 r.
Do pisania o tym skłoniła mnie lektura niewielkiej książeczki "Sabadach i jego Muzeum Armii Radzieckiej", spisanej przez mego kolegę z czasów studiów Wojciecha Konduszę.
Skłoniła mnie ona też do namysłu nad tym, czy i jak jak pielęgnować należy pamięć czasu PRL oraz obecności w Polsce Armii Radzieckiej. Czy tylko przez badania i opisywanie tego okresu, gromadzenie źródeł i pamiątek, czy też nadawać im wartość sentymentalną i świętować ważne w tamtych czasach rocznice.
Odpowiedź widzę w dwóch planach: osobistym, jednostkowym oraz społecznym. Ten pierwszy jest oczywisty. Nie da się przekreślić naszych życiorysów, tego co w nich było sprawami czysto prywatnymi i tego, co wynikało z uczestnictwa w życiu społecznym, zwłaszcza gdy dawało wtedy poczucie udziału w czymś ważnym i do tego odczuwane jest nadal jako osobisty sukces lub zasługa.
Nieco inaczej jest z podejściem do pielęgnowania pamięci tamtego czasu w wymiarze uczestnictwa społecznego. Np. udział w pochodach pierwszomajowych. Święto wciąż jest obchodzone, ale uczestniczy się w nim z własnej woli, a nie z obawy, że nieobecność będzie zauważona i może mieć to negatywny wpływ na karierę zawodową lub przyspieszenie przydziału mieszkania. Albo wykonywało plan na 22 lipca kosztem jakości pracy czy wyrobu. Trochę to bowiem zalatuje oportunizmem. Ale dziś je sobie racjonalizujemy. Pamiętamy, że była to okazja spotkania z częścią znajomych w wiosenny czas, w atmosferze zbiorowego świętowania przy piwku i parówkach, których akurat tego dnia nie miało prawa brakować.
Co innego rocznice wydarzeń takich jak tzw. Dzień Zwycięstwa czy rocznicy Bitwy pod Lenino. One dziś uczestnikom wojny w szeregach I i II Armii Wojska Polskiego lub ich potomków w jakimś stopniu rekompensują zapomnienie zasługi krwi żołnierzy przez władze państwowe, jakby ta krew była mniej cenna niż krew żołnierzy Armii Krajowej, żołnierzy polskich na Zachodzie lub tzw. żołnierzy wyklętych.
A sentyment do stacjonujących w Polsce oddziałów Armii Radzieckiej? Sam pamiętam, jak na nieodległej od naszego gospodarstwa leśnej polanie rozkładali sprzęt żołnierze sowieccy, nadawali jakieś komunikaty alfabetem Morse'a, a za przyniesione z domowego sadu owoce obdarowywali nas metalowymi guzikami z pięcioramienną gwiazdą lub odznaki żołnierskie. Umiałem się z nimi dogadywać, gdyż rodzice czasem rozmawiali ze sobą po ukraińsku, rozumiałem ich więc lepiej niż moi koledzy i byłem ich pupilem. Byli to dla mnie po prostu zwykli ludzie. I tak traktował ich mój przyjaciel Michał. Państwo sowieckie było nam nieprzyjazne, ale zwykli ludzie, nawet ci w mundurach i ze stopniami oficerskimi na naramiennikach,byli takimi ludźmi jak my. Dlaczego więc mielibyśmy o nich nie pamiętać, dobrze wspominać i przechowywać po nich pamiątek?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz