Miesiąc temu definitywnie rozstrzygnęła się kwestia, kto będzie rządził gminą miejską Wrocław przez następne cztery lata. Na czele zarządu miasta stanął znów Rafał Dutkiewicz, a oparcie będzie miał w dotychczas pełniących funkcje wiceprezydentów oraz mającej większość w radzie Miasta Koalicji PO i swego Klubu. Jako prezydent w czwartej swojej kadencji złożył wiele dość konkretnych i trafiających w potrzeby mieszkańców obietnic. I jeśli marzy mu się kolejna kadencja, będzie musiał znaczną ich część spełnić. I koniecznie zmienić styl zarządzania, który z każdą kolejną kadencją ulegał stałej degeneracji i był coraz bardziej autorytarny. Zaowocowało to rozrzutnością w gospodarowaniu pieniędzmi podatników, gdyż znacznie więcej kosztowały niektóre inwestycje niż zakładano (np. budowa Stadionu Miejskiego, który od tego czasu przynosi straty), a poza tym poszło zbyt wiele pieniędzy na finansowanie klubu piłkarskiego "Śląsk" lub na zakup fotografii Marylin Monroe, bez upewnienia się, czy będzie można je eksponować i bez pomysłu, gdzie to robić. Degeneracja zarządzania polegała też na kolesiostwie w obsadzaniu stanowisk publicznych, w wyniku czego zagrożona jest realizacja Europejskiej Stolicy Kultury. Błędy i zaniechania podałem tu tylko przykładowo. Ich lista jest znacznie dłuższa.
Ale znacznie mniejsze poparcie, jakie uzyskał Dutkiewicz w wyborach niż w poprzednich latach oraz niezrealizowane do tej pory ambicje stania się ważną postacią na krajowej scenie politycznej pozwalają na przypuszczenia, że obecna jego kadencja jest już ostatnia. Wtedy braknie mu determinacji w wywiązaniu się ze złożonych obietnic i w powrocie do lepszego stylu zarządzania. Będzie to tym trudniejsze, że w układy personalne i instytucjonalne łatwo wejść, ale trudno się z nich wyzwolić, gdyż wiążą się z nimi rozmaite zobowiązania.
Wybory pokazały, że wbrew temu, co twierdził Władysław Frasyniuk, z Dutkiewiczem dało(by) się wygrać. Gdyby władze PiS przyłożyły się do wyborów prezydenckich we Wrocławiu i poświęciły im tyle sił i środków, co w obronę swoich dotychczasowych twierdz, ich kandydatka mogłaby drugą turę wygrać. Pokazały też, że gdyby ruch bezpartyjnych samorządowców pod wodzą prof.Aldony Święckiej-Wiktorskiej zawiązał się znacznie szybciej i wraził się w krajobraz polityczny Wrocławia, to może byłby nadal tylko trzecią siłą, ale z większą liczbą mandatów radnych, uszczuplając wyniki koalicji PO-Dutkiewicz i PiS-u.
Jakby nie było, za cztery lata nawet Frasyniuk nie powie, że w rywalizacji z Dutkiewiczem nikt nie ma szans, a być może on sam uzna, że cztery kadencje wystarczą. Tym bardziej, że będzie to dla niego ostatnia szansa przebicia się do polityki na szczeblu krajowym, gdyż dobiegał będzie "sześćdziesiątki".
Wziąć pod uwagę należy także, że słabnie siła Platformy Obywatelskiej, a co za tym idzie, słabnąć może siła Prawa i Sprawiedliwości, gdyż te partie rywalizują ze sobą w ten sposób, że nawzajem napędzają sobie elektorat. Już zresztą teraz widać było, że poparcie Platformy stało się dla Dutkiewicza kulą u nogi. Być może za niecały rok ta walka między dwiema partiami jeszcze raz da dobry wynik im obu, ale nie musi tak być za cztery lata. Zwłaszcza w wyborach samorządowych, w których rośnie siła ruchów lokalnych i nawet samorządowcy związani z partiami chowają głęboko swoje legitymacje partyjne, żeby wystartować pod szyldem tworzonych często ad hoc komitetów wyborczych.
Jaki stąd wniosek praktyczny? Ano taki, że należy stworzyć ruch lokalny już teraz, żeby za cztery lata być już rozpoznawalną siłą polityczną, mającą na swoim koncie jakieś efekty pozytywne, np. decyzje zarządu miasta podjęte pod wpływem lub naciskiem tego ruchu, poprawę informacji o działaniach władz miasta, zwłaszcza tych, których ujawnienie władzom nie pomoże, lub negatywne, np. zablokowanie jakichś nadmiernie kosztownych zdaniem większości mieszkańców lub niecelowych inwestycji. No i wykreować ludzi, których nazwiska na listach kandydatów na prezydenta miasta lub do Rady Miasta coś by znaczyły.
Kiedy usłyszałem ponownie wybranego prezydenta Wrocławia deklarującego, że będzie wsłuchiwał się w głosy mieszkańców, uzmysłowiłem sobie, że przecież poszczególni kandydaci opierali swoje programy na owym wsłuchiwaniu się i różniły się one między sobą, jak nie trasami obwodnic, to trasami nowych linii tramwajowych czy autobusowych lub lokalizacją obiektów użyteczności publicznej. Jeden z kandydatów "wypłynął" zresztą na tym, że stał na czele sprzeciwu wobec planu budowy jednej z obwodnic, która już zresztą służy mieszkańcom i rozwiązuje problem jednego z kierunków wyjazdu z miasta i wjazdu do niego. Bo te głosy z natury rzeczy bywają wzajemnie sprzeczne: inne są tych mieszkających w centrum i tych osiadłych na peryferiach, inne tych, którzy posyłają dzieci do przedszkoli i szkół, a inne tych, których dzieci studiują lub są w wieku produkcyjnym, inne mających stałą pracą i bezrobotnych, komuś mieszkającemu na Poświętnem obojętne jest, jak do centrum dojadą mieszkańcy Jagodna.
I tu kłania się polityka, którą za Januszem Kolczyńskim rozumiem jako godzenie sprzecznych interesów różnych narodów, grup w ramach jednego państwa lub innej jednostki terytorialnej. W państwie demokratycznym musi być ona realizowana w drodze demokratycznych mechanizmów, czyli oddawać prawo podejmowania decyzji reprezentantom jednej z grup interesów w drodze wyborów, ci zaś powinni realizować interesy swoich wyborców, ale z poszanowaniem praw mniejszości. Albo w drodze referendów, w wyniku których mniejszość musi uznać racje większości.
Chcemy tego czy nie,dla sprawnego zarządzania miastem potrzebna jest polityka miejska. Czyli instrument godzenia interesów grupowych z czymś, co nazywane jest dobrem wspólnym, które należy rozpoznać i zdefiniować. To zaś wymaga nie tylko rozpoznania oczekiwań różnych grup mieszkańców miasta oraz osób tu dojeżdżających do pracy. I jest to z pewnością łatwiejsze niż inny składnik tej polityki, którym jest rozpoznanie aktualnych i przyszłych trendów społecznych, gospodarczych i kulturowych i przełożenie ich na warunki wybranego ośrodka miejskiego. Niestety, Google na razie dostrzega tylko politykę miejską Unii Europejskiej oraz państwa, a nie widzi jej jako instrumentu zarządzania jakimś miastem.
Jedne z tych trendów uznać można za pożyteczne, inne zaś w dalszej perspektywie uznać należy za szkodliwe. I dlatego jednym należy sprzyjać, a drugim zapobiegać. Np. z powodu groźby zakorkowania miast i zatrucia atmosfery spalinami wskazane jest rozwijanie komunikacji zbiorowej, ale jednocześnie zniechęcanie do korzystania z samochodów, np. przez tworzenie stref pieszych lub zwężanie ulic w pobliżu centów miast (ku niezadowoleniu kierowców). Wyprowadzanie się "wyższej klasy średniej" do gmin wiejskich lub suburbiów skutkuje spadkiem wpływów z podatków do kasy miejskiej, a z drugiej strony stwarza konieczność budowy drug dojazdowych do centrum oraz rozszerzeniem sieci komunikacji miejskiej, więc należy szukać możliwości zniechęcania do wyprowadzki przez np. postawienie warunków zabudowy i jednoczesne tworzenie zachęt do budowy domów w granicach miasta.
Tak więc dobra polityka miejska wymaga świadomości potrzeb mieszkańców, rozległej wiedzy socjologicznej i urbanistycznej, śledzenia przykładów polityk sformułowanych i z sukcesem realizowanych w innych miastach i krajach oraz kreatywności. Ale także cierpliwej edukacji mieszkańców, żeby umieli i chcieli godzić bieżące interesy własne z dobrem wspólnym oraz potrzebą myślenia o przyszłości.
Marzy mi się powstanie takiego ruchu i tak pojętej polityki miejskiej, które za cztery lata trafią do przekonania mieszkańcom mojego miasta i będą mogły być realizowane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz