wtorek, 28 marca 2017

Martwi mnie to, co się dzieje w KOD-zie i wokół KOD-u

Kiedy dziś rano zajrzałem do Facebooka od razu trafiłem na niewybredne ataki na Mateusza Kijowskiego oraz wezwania do odejścia. Napisane przez ludzi, którzy sprawiali wrażenie kulturalnych, przejętych potrzebą walki o przywrócenie demokracji, wyrażających kilka miesięcy temu entuzjazm dla podejmowanych przez KOD działań, choć czasem niecierpliwiących się, że nie przynoszą one efektów. Bo ekipa PiS jest wciąż u władzy, a proces demolowania przez nią ładu demokratycznego w państwie i jego marginalizacji jego pozycji w układzie międzynarodowym nabiera tempa.
Po przeczytaniu tych wpisów próbowałem perswadować te epitety i wezwania, bo przecież Mateusz Kijowski został wybrany w demokratycznych wyborach na przewodniczącego regionu nie po to, żeby odchodził, a poza tym trzeba szanować tych, którzy dokonywali wyboru. Poza tym nazwisko Kijowskiego jako tymczasowego przewodniczącego Zarządu Głównego figuruje na wniosku o rejestrację stowarzyszenia, a termin wyboru przez zjazd krajowy odsuwany jest nie przez niego. Skutek był taki jak zwykle - z jednej strony lajki, z drugiej gniewne ataki.
Postanowiłem więc, że gdy wrócę do domu, dam dzisiejszemu wpisowi tytuł  "Nienawiść w KOD". Ostatecznie uznałem jednak, że po prostu dam wyraz memu zaniepokojeniu stanem rzeczy pod spokojniejszym tytułem.

Rozumiem zniecierpliwienie tych wszystkich, którzy widzą co w poczuciu bezkarności wyprawia szajka Kaczyńskiego. I zdają sobie sprawę, że każdy dzień jej rządów przynosi kolejne trudne do odrobienia straty. Sam tak to odbieram. Nie przyszłoby mi jednak obciążanie Mateusza Kijowskiego winą, że protesty są bezproduktywne, bo nie wybrał drogi bardziej konfrontacyjnej.
Bardzo rzadko bowiem udawało się zniesienie tyranii lub uzyskanie czy odzyskanie niepodległości w drodze przewrotu. Tu i ówdzie czynili to wojskowi, ale częściej przejmowali władzę i sprawowali ją w sposób równie bezwzględny w stosunku do obywateli, jak obaleni przez nie ciemiężcy. Niezwykle rzadko oddawali ją natychmiast obywatelom, żeby ci rządzili się w sposób demokratyczny. Jesli już tak się stawało, np. w Grecji, to w wyniku masowych protestów, nierzadko krawawo na początku tłumionych.
Popatrzmy na naszą historię. O przywrócenie niepodległości po opanowaniu kraju przez zaborców dobijaliśmy się przez ponad wiek. Powstania odbywały się co kilkanaście lub kilkadziesiąt lat i były z góry skazane na niepowodzenie, bo zataczały zbyt wąski krąg ludności. W końcu dzięki splotowi okoliczności (upadek potęg po I wojnie światowej, zryw Wielkopolan podjęty we właściwym momencie i wsparcie Stanów Zjednoczonych) wolność została odzyskana. Kilkadziesiąt lat trwać musiała walka o obalenie władzy narzuconej przez Sowietów. I szczycimy się tym, że stało się to bez przemocy, wyłącznie dzięki manifestacjom i strajkom.
Dziesiątki lat trwała pokojowa walka o niepodległość Indii, o prawa obywatelskie dla Afroamerykanów w w USA i walka z apartheidem w RPA. Jeśli  zdarzały się zamieszki, to wyłącznie na skutek użycia przemocy przez władze. A w każdym z tych przypadków dolegliwości dla dyskryminowanej ludności były dalece bardziej trudne do zniesienia niż dla obywateli nie godzących się z rządami PiS.
Wydaje się jednak, że rządzący sami zastawili na siebie pułapkę uchwalając - w sposób niekonstytucyjny i kłócącą się z zasadami demokracji - ustawę o zgromadzeniach publicznych. Już pewne powodzenie kontrmanifestacji 10 marca, kiedy do Obywateli RP przyłączyły się tysiące członków i sympatyków KOD, pozwala przypuszczać, że 10 kwietnia, w siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej kontrmanifestacja może być zdecydowanie bardziej masowa. I będzie to już akt nieposłuszeństwa obywatelskiego, polegającego na korzystaniu z praw obowiązujących w demokratycznym świecie mimo zakazu władzy lokalnej. A ta nie będzie miała dobrego wyjścia. Zezwalając na zgromadzenie lub nie podejmując działań w razie jego zaistnienia da dowód, że uchwaliła martwe prawo i okaże swoją słabość. Nakazując zaś użycie siły w stosunku do pokojowo manifestujących ludzi, zwróci opinię publiczną w kraju i za granicą przeciwko sobie. Gdybym był wtedy w Warszawie, sam bym poszedł. Pomimo sugestii red. Żakowskiego, że w rocznicę katastrofy nie wypada. Moim zdaniem jednak, skoro rządzący traktują miesięcznice i rocznice do własnych manifestacji politycznych, podczas których odbywają się głośne modły, maskujące prawdziwe intencje, to inni mają prawo manifestować swój protest wobec tych bezeceństw, podczas których wygłaszane są nienawistne przemówienia i takież wezwania sekundujących rządzącym kapłanów.
W sytuacji, w której trwa przyspieszony proces dewastacji instytucji demokracji, bezrefleksyjne wzmożone zadłużanie, zawłaszczanie i rozbrajanie państwa,  potrzebne jest nie tylko zwarcie szeregów wśród partii opozycyjnych, ale i wśród zwykłych obywateli, którym zależy na zatrzymaniu tego marszu ku przepaści i porzucenie dewastującej życie społeczne demonstracji niechęci lub zgoła nienawiści do ludzi, którzy wzięli na siebie ciężar przewodzenia w stawianiu społecznego oporu.

Ilustracja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz